Bałtyk Bieszczady Tour 2020

Świnoujście – Ustrzyki Górne

1018 km | 6554 m

Przygotowania

Bałtyk Bieszczady Tour, to najstarszy i najbardziej popularny polski ultramaraton szosowy. Od kiedy zacząłem się interesować długimi dystansami, przeczytałem wiele relacji uczestników, jednak do startu zniechęcała mnie trasa poprowadzona głownie ruchliwymi krajówkami. Wszystko kwestia gustu, ale ja na dłuższą metę takimi jeździć nie lubię. Mimo wszystko, chcąc osobiście poczuć klimat kultowej imprezy, postanowiłem zapisać się na edycję w 2018 roku. Ostatecznie jednak zdecydowałem się tamtego roku na North Cape 4000, więc ten start odszedł na bok. Na rok 2020 miałem z kolei zaplanowany start w wyścigu przez Europę (North Cape – Tarifa), jednak gdy pandemia położyła większość zagranicznych imprez, wróciłem do pomysłu startu w BBT. Tym chętniej, że duża część trasy została przeprojektowana i uciekło sporo ruchliwych odcinków.

Nowością miał być dla mnie sposób organizacji wyścigu, czyli obecność wielu punktów kontrolnych, możliwość nadania osobistych rzeczy na niektóre z nich, a nawet opcja przespania się. Dotąd preferowałem imprezy samowystarczalne, ale wszystkiego trzeba spróbować 🙂

Decyzja zapadła w zasadzie 2 miesiące przed startem, więc czasu na przygotowanie nie było za wiele. Udało mi się zająć miejsce na liście startowej za Olafa, który niestety musiał zrezygnować. Fizycznie przygotowany byłem „tak średnio bym powiedział”. Wprawdzie baza była solidna, bo zimą nie próżnowałem mając na uwadze start w długim na ponad 7000 km NCT, ale po odwołaniu wszystkiego popadłem w pewnego rodzaju marazm i od marca jeździłem po prostu tu i tam, choć nazbierało się tego ponad 6000 km. Nie było więc źle i byłem świadomy, że przejechać w limicie który wybrałem (60h przy starcie w sobotę) raczej dam radę, jednak mając na uwadze, że to prawdopodobnie mój jedyny start w BBT, chciałem uzyskać możliwie jak najlepszy rezultat. Ponieważ była to okazja by pierwszy raz przełamać samodzielnie dystans 1000 km, wybór padł na kategorię solo. Za cel którego realizacja by mnie satysfakcjonowała, obrałem sobie by na metę dojechać maksymalnie 48h od startu. Moje obawy budził fakt, że przy takim założeniu, biorąc pod uwagę swoje możliwości, oznacza to w zasadzie dwie noce bez spania, a takiego doświadczenia jeszcze za sobą nie miałem. Asekuracyjnie ustaliłem plan jazdy tak, by wygospodarować chociaż 1-2 godziny na krótki sen.

Chociaż nigdy dotąd jakoś specjalnie nie trenowałem, nie używałem czujników itp. postanowiłem spróbować podejść do tematu inaczej i zagadałem o opiekę trenerską Radka Rogóża, któremu doświadczenia i sukcesów w dystansach ultra nie można odmówić. Czasu mieliśmy niewiele, ale zdecydowanie udało się coś zbudować, głównie za sprawą motywacji do regularnych treningów wg układanego na bieżąco planu. W tym czasie wziąłem też udział w jednym ze zgrupowań, gdzie mogliśmy okazję się lepiej poznać i swobodnie pogadać. Fajnie spędzone w górach 3 dni i sporo nowych znajomości, a i w nogi weszło co nieco!

Na start planujemy wybierać się razem z Laurą na 2 dni przed startem koleją. Niestety załapać się na bilet wraz z miejscem rowerowym nie ma najmniejszych szans, więc wykupuję bilet na dodatkowy bagaż i składam rower na kształt kontrabasu 😉 Już na tym etapie nerwówka – przy próbie zmiany kół na komplet składany specjalnie pod NCT okazuje się, że pierścienie mocujące tarcze Centerlock nie pasują do moich nowych piast. Szukam na OLX właściwych, ale nie ma takich zbyt wiele i muszę brać wraz z kompletem tarcz. Ale że odbiór mam dopiero następnego dnia, postanawiam sobie chociaż założyć nową kasetę. Kolejna niespodzianka! Bębenek który mam w nowym kole jest za krótki, dziesięciorzędowy. Dobrze, że nie zostawiłem tego na ostatnią chwilę. Kontaktuję się z chłopem który mi składał koła i szybko wysyła mi właściwy, dając instrukcje jak zdemontować swój na podmiankę. Paczka ma dotrzeć w dzień wyjazdu. Kiedy po południu nadal jej nie ma, sprawdzam tracking i odkrywam że przewidywany czas dostarczenia to 19:30, kiedy my musimy wyjść na pociąg o 20:30 🙂 Podany numer do kuriera jest nieaktywny. No klasyka, nie można na spokojnie sobie wyjechać! Kiedy w końcu udaje mi się dodzwonić, kurier oznajmia ze wschodnim akcentem, że ma awarię samochodu i jutro rano postara się dostarczyć. Udaje mi się go jednak przekonać, że naprawdę tego potrzebuję i po odebraniu paczki z sortowni podrzuca mi ją prywatnym autem. Uff, w ostatniej chwili.

Nocna jazda pociągiem TLK na szczęście bez specjalnych przygód i nad ranem docieramy do Międzyzdrojów, gdzie goszczą nas znajomi. Składam sprzęt i robię sobie wycieczkę do Świnoujścia, żeby mieć jako takie rozeznanie w terenie. Po przeprawie na wyspę gdzie mieści się centrum miasta, odwiedzam bar orientalny oraz sklep rowerowy. Podjeżdżam też pod wiatrak będący symbolem tego miasta, przy okazji testując mocowanie całego ekwipunku na wielu brukowych ścieżkach. W drodze powrotnej testuję jeszcze działanie ładowarki Power Bug, którą dostałem na testy. Wprawdzie koło z dynamem nie jest może najlepszym wyborem na tego typu wyścig, ale takie miałem przygotowane na NCT, więc już nie kombinowałem i zabrałem co mam, przynajmniej jest nowe i potencjalnie mniej awaryjne od starego. 

Po powrocie idziemy z Laurą na plażę a następnie spędzamy wieczór ze znajomymi. Fajnie się siedzi, ale trzeba uciekać do spania, by odespać kiepską noc spędzoną w podróży.

Następnego dnia znów czeka mnie wizyta w Świnoujściu, gdzie jestem umówiony się z Radkiem na pierwszą odprawę w biurze zawodów. W drodze na miejsce spotykam Pawła Bieniewskiego – ostatnia okazja by pobujać się na kole 😉 Docieramy na prom, którym przeprawiają się z nami także inni zawodnicy. Pod biurem zawodów sporo znajomych twarzy, sympatyczne pogaduszki, odsłuchujemy uwag Roberta Janika i po tym jak dołączają do nas Krzysiek Kałużny z Piotrkiem Baranowskim, jedziemy na pizzę.

W lokalu obłożenie głównie maratonowe, są tu m. in. chłopaki z Szybkiego Kopyta Ultra. Po nasyceniu się jak należy, żegnamy się i wracam do Międzyzdrojów. A że jest kawałek, to po dotarciu na miejsce raczę się jeszcze pysznym gofrem z owocami i bitą śmietaną 🙂 

Śledzę prognozy pogody, aby odpowiednio rozplanować strategię z przepakami, które przed startem nadam na wybrane dwa z trzech dużych punktów kontrolnych. Od rana zapowiadają opady, więc postanawiam zamiast na rowerze, na miejsce startu dotrzeć jednak koleją. Muszę więc wstać nieco wcześniej. Plan jest prosty – pobudka, szybkie mycie i jedzenie, a reszta sprzętu ma być gotowa do wyjazdu. Laura przygotowuje mi jeszcze michę mikstury na rano 🙂 i po pożegnaniu z naszymi gospodarzami idę spać.

Wysypiam się całkiem dobrze, co z oczywistych względów jest bardzo ważne. Robię co trzeba, żegnam się z Laurą i w deszczu jadę na dworzec. Tu spotykam kolegę którego poznałem rok temu na Karpackim Hulace, niestety imienia nie pamiętam. Podróż przebiega więc w mgnieniu oka i wysiadamy w zasadzie pod samym promem, z którego już od wczorajszego wieczoru odbywają się starty poszczególnych grup. Ja startuję w pierwszej grupie solo o godzinie 9:00. Mam jeszcze prawie 2 godziny czasu, więc na spokojnie nadaję bagaże i obserwuję innych startujących. Mijam znajome twarze oraz przyglądam się sytuacji, w której starszy pan grozi pobiciem jednemu z uczestników, oskarżając go o kradzież telefonu (?). Słabo. Odwiedzam promową toaletę i z nadmiaru czasu idę sobie do dworcowej knajpy na herbatkę, której nie zdążyłem wypić rano 😉

W końcu przychodzi moja kolej, więc ustawiam się po odbiór lokalizatora GPS i punt 9:00 ruszamy w pięciu. Jednemu z kolegów od razu wypadają z kieszonki banany. Mówię mu o tym od razu, ale postanawia nie wracać, a przecież i tak każdy z nas musi się zaraz rozdzielić i jechać solo, więc straciłby może 10 sekund. Achh to ciśnienie okołostartowe 🙂

Zdjęcie z profilu FB organizatora BBT

Niedługo później zaczyna padać deszcz, ale jest na tyle ciepło, że postanawiam nie zakładać kurtki. Wyprzedzam kilku zawodników, ale zostaję zatrzymany przez sygnalizację wahadłową. Cztery minuty przymusowej przerwy. Nie wszyscy respektują przepisy i regulamin, ale ja gram fair. Kawałek dalej sytuacja jest identyczna, czasomierz przy sygnalizatorze nie zostawia złudzeń, stoimy 4 minuty. Na pierwszym punkcie PK1 w Płotach (77 km) zjawiam się po 2h30m od startu i po minucie już mnie tam nie ma. Deszcz nie ustępuje, ale jedzie mi się dobrze.

Kolejny punkt PK2 w Drawsku Pomorskim (131 km) jest nieobowiązkowy, ale zajeżdżam na chwilę uzupełnić wodę, chcę tez mieć komplet pieczątek w karcie zawodnika na pamiątkę 😉 Zabieram jakieś batony, ładuję bułkę w kieszonkę i po 3 minutach ruszam dalej, mając wypracowany zapas 20 minut do założonego planu. Na kolejnym odcinku teren jest delikatnie pofałdowany, jadę swoje ale bez obijania. Wyprzedzam kilku zawodników, ale przy tej ilości startujących (około 400), to spotkania na trasie są bardzo częste. Z drugiej strony, zaczynają mnie dopadać soliści którzy startowali za mną, między innym zwycięzca w kategorii Paweł Miłkowski, oraz Radek, który też zresztą ostatecznie dojechał w ścisłej czołówce.

Na punkcie PK3 w Pile (227 km) najwyższy czas na coś ciepłego, więc zajadam makaron z warzywami i tankuję bidony. Schodzi mi tu 15 minut, ale przy wyjeździe nadal mam 30 minut zapasu. Wygląda na to, że deszcz ustał na dobre, więc jest szansa że przed nocą uda się coś podeschnąć.

Odcinek do PK4 w Nakle nad Notecią (288 km) hmmm… nie pamiętam 🙂 Zjazd na sam punkt wskazują i zabezpieczają panowie strażacy – miło. Rozpoznaję McD w którym się stołowałem podczas ostatnich dwóch Maratonów Północ – Południe, trasy się tu przecinają. W środku spotykam Adama Szczygła oraz Pawła Bieniewskiego. Zjadam gulaszową i robię herbatę ¾ kubka żeby móc dolać zimnej wody i od razu wypić. Niby 15 minut stracone, ale brzuszek zadowolony. Dalsza droga prowadzi głównie obwodnicą Bydgoszczy, na tym odcinku łapie mnie zmierzch. Gdzieś po drodze zjeżdżamy się w kilka osób na światłach, jest tu między innymi Jarosław Krydziński. Przyczyna tego spotkania jest prosta – sygnalizacja wybudzana jest automatycznie przez czujniki w asfalcie, ale na rowerzystów nie działa. więc czerwone świeci cały czas. Dopiero nadjeżdżający samochód „puszcza” nas dalej. Zaczyna dokuczać mi ból prawej nogi w okolicach kolana, nie jest jakiś silny, ale nie pozwala mocniej przycisnąć i każe się trochę pilnować. 

Na PK5 w Solcu Kujawskim (341 km) dostępne są przepaki. Ubieram pod spód tylko długa koszulkę termiczną, bo zapowiada się ciepła noc. Kładę się dosłownie na chwilkę na materacu, żeby przybrać inną pozycję niż siedząca. Łącznie z posiłkiem schodzi mi tutaj prawie pół godziny, tracąc przy tym prawie całkiem zapas czasu nad zakładany plan. W Brześciu Kujawskim ktoś stoi przy wjeździe na boczną uliczkę migając latarką. Informuje, że tutaj należy skręcić i mówi że mamy nie patrzeć na nic, tylko jechać po trasie pomimo znaków zakazu aż do Kowala. Faktycznie, te kilkanaście kolejnych kilometrów jest  w remoncie i jedzie się kiepsko, szczególnie po ciemku. Od pewnego czasu wyprzedzam już osoby z grup startujących w piątek wieczorem. Teraz dodatkowo można ich spotkać oblegających przystanki, dla nich to już druga noc na trasie.

Na PK6 w Kowalu (438 km) mijam się z Krzyśkiem Kałużnym, który wspomina coś o problemach jakie miał, ale rusza w dalszą drogę. Ja zabieram suchy prowiant, korzystam z toalety i w miarę sprawnie zbieram się dalej. Tutaj zaczynam być do tyłu z planem, warto jednak wspomnieć, że to nie do końca mój plan, bo przed startem Radek mi go trochę przyciął, żebym się za bardzo nie obijał 😀 Wiem zatem, że tragedii nie ma, ale trzeba się już pilnować. Nie jest jednak łatwo trzymać tempo – odcinek do Łowicza to dziura na dziurze, a wstrząsy powodują że Garmin co chwilę się wyłącza i nie wiem gdzie jechać. Próbuję podkładać coś pod baterie, ale bez skutku. Wkurzony! W końcu wymieniam je na nowe i jest lepiej. Zbliża się poranek, a pomimo to jest na tyle ciepło, że cały czas jadę bez nogawek.

PK7 w Łowiczu (518 km) jest dużym punktem, zjadam tu fajny makaron i wypijam moją szybką herbatę. Kładę się na materac by choć na moment odpłynąć, ale ze spania nici. Dostaję paczkę z prowiantem, ale połowę zostawiam, bo energetyków nie piję, a krakersy są za duże i nie mam gdzie ich wcisnąć. Kolejny odcinek to prawie 100 km jazdyw trakcie którego witam nowy dzień. Nie kojarzę z niego za wiele, cisnę bez zbędnego srania po gałęziach, by zamknąć pierwszą dobę z dystansem powyżej 600 km.

No i się udaje, bo po dotarciu na PK8 w Opocznie licznik wskazuje 618 km, co jest moim nowym dobowym rekordem. Cieszy tym bardziej, że całość pokonana solo. Zdecydowanie jednak czuję obciążenie jazdą i postanawiam tutaj odpocząć dłużej. Zjadam pomidorową i ogarniam toaletę. Zaglądam do salki sypialnej i wypatruję wolny materac. Namierzam tu śpiącego Waxmunda. Udaje mi się rozprostować kości i odpłynąć na może 3 minutki, dobre i to. Wypijam herbatę, zjadam jeszcze trochę zupy i zbieram się w dalszą drogę, zamieniając jeszcze kilka słów z Damianem Szczuckim. Gdzieś na odchodne słyszę, że do następnego punktu tylko 80 km, ale głównie pod górę. Pogoda nie zachęca, bo właśnie zaczęło podać. Teren faktycznie jest bardziej wymagający, w końcu niedaleko mamy Góry Świętokrzyskie. Gdzieś po drodze mijam Michała Wilka kombinującego coś przy rowerze na przystanku. Myślałem że ubiera coś przeciwdeszczowego, ale później okazało się że walczył z awarią przerzutek Di2 i całość musiał jechać z blatu. Gdy przejeżdżam przez Końskie, wracają wspomnienia z pierwszego MPP. Z kolei mijane Skarżysko i Stąporków kojarzę z tegorocznego gminobrania w tych rejonach.

W Wąchocku odbitka w prawo i pierwszym solidnym podjazdem na trasie zaczynam dojazdówkę do PK9 w Starachowicach (695 km) przed którym wyprzedam jeszcze Roberta Woźniaka, jadącego całą trasę na Wigry 3 🙂 Jest tutaj dwudaniowy obiad oraz przepaki, więc schodzi ponad pół godziny. Postanawiam zmienić tylko skarpetki na suche i zabrać powerbank, reszta zostaje jak jest. Gdy wyjeżdżam w dalszą drogę, zaczynam szacować czas i pozostały dystans. Jestem prawie 2 godziny w plecy do planu Radka, ale wiem że nadal jestem blisko swojego, optymistycznego przecież założenia. Szacuję sobie, że przy pozostałych do mety 300 km, mam szansę zmieścić się w 45 godzinach i taki cel obieram. Wiem, że na przeszkodzie może mi stanąć senność i fakt, że po prostu lubię spać. Wizja jazdy drugiej nocy jest więc dla mnie dość absurdalna, szczególnie że już teraz odczuwam deficyt snu. Pocieszam się, że mój nowy cel to nadal 3 godziny poniżej mojego planu minimum, które awaryjnie mogę spożytkować na sen. No to wio, czas zacząć odliczanie. Na początek kładę się na ławce obok ruin walcowni w Nietulisku Dużym. Jak ruszyć, to z kopyta! Odpływam na minutkę, ale dobrze mi to robi – zawsze lubiłem poobiednie drzemki 😉

Na PK10 w Sandomierzu (771 km) umiejscowionego na bulwarze nad Wisłą, zjadam na szybko żurek przegryzany małymi bułeczkami, ciasto, dostaję musy owocowe w tubkach i uciekam dalej. Kolejne długie kilometry aż do Sokołowa Małopolskiego bardzo nieprzyjemne. Na drodze krajowej często bez pobocza jest duży ruch, a kierowcy powracający z weekendu zmęczeni i nerwowi i trzeba uważać. Mały plusik jest taki, że w tych warunkach senność odchodzi na boczny plan. Po zjechaniu na drogę wojewódzką robi się lepiej, mijam się tu z wieloma zawodnikami. Jeden siada mi na koło, więc muszę go przeprosić bo jadę solo. Upominam też grupę, która drugi raz mając całą szerokość jezdni wyprzedza mnie na styk, po czym od razy zajeżdża drogę jak na jakiejś ustawce szosowej. Pomijając fakt że jestem solistą, ale chłopaki chyba zapominają że mamy wszyscy po 800 km w nogach.

Wraz ze zmierzchem dojeżdżam dziwnymi zawijasami do PK11 w Łańcucie (866km). Spotykam tu Krzyśka oraz Piotrka. Obaj opowiadają swoje przygody, pierwszemu strzeliła szprycha, ale poratował go przypadkowy triatlonista pożyczając swoje koło, a drugi zaliczył jakieś szlify. Grunt, że jadą dalej. Próbuję się zdrzemnąć przed nocną jazdą, ale bez skutku, bo materace są zaraz obok stolika z obsługą, a dodatkowo obok mnie ktoś postanawia zgnieść plastikową butelkę 🙂 Na zewnątrz robi się bardzo wilgotno i sporo chłodniej. Postanawiam ubrać już nogawki i kurtkę. Ruszam jakieś 20 minut za kolegami. Początkowo jest mi za ciepło, ale im dalej w noc, tym lepiej. Na chyba najbardziej wymagającym podjeździe na trasie, spotykam Tomka Karbowniczyna. Na szczycie piękne gwiaździste niebo, aż na chwilę wyłączam lampkę by móc je w pełni podziwiać. Niestety zjazd jest trudny i niebezpieczny. Wąski wijący się asfalt w gęstej mgle, jadę bardzo asekuracyjnie, na tym odcinku moja jazda robi się byle jaka. Wprawdzie różnego rodzaju zwidy, jak na przykład zamykające się szlabany w koronach drzew mam już od pewnego czasu, to gdy zaczynam słyszeć w głowie obce głosy, wiem że robi się nieciekawie i postanawiam je odpędzić. Kładę się na napotkanym przystanku i próbuję zasnąć. Po chwili słyszę muzykę i jakieś głosy. Wkurzam się, że nawet w środku nocy w górach nie mam chwili spokoju, ale po chwili okazuje się, że to mój telefon 😉 Udaje się przysnąć, ale budzi mnie przejeżdżający Tomek, więc lekko wychłodzony ruszam dalej. 

Po dotarciu na PK12 w Birczy (925 km) znów spotykam kolegów. Jest tu bardzo swojsko, punkt prowadzi Zuzanna Przybylska, z którą znam się z MRDP wraz z koleżanką. Wspominamy sobie „stare dzieje”, dziewczyny ładują pozytywną energią. Po niecałym kwadransie ruszam gonić chłopaków, zapach mety już wisi w powietrzu. Po ich dojechaniu zamieniamy dwa słowa, ale ze względu na kategorię nie mogę sobie pozwolić na towarzystwo na trasie. Na kolejnych podjazdach gonię więc kolejne migające światełka. Jedno z nich wyrywa mocno do przodu. Początkowo trzymam dystans, ale na zjazdach we mgle jest zbyt niebezpiecznie i przywołuję się do porządku. Nie chcę ryzykować na tym etapie wywrotek więc odpuszczam. Udziela mi się górski klimat, jest cicho i cieszę się że tu jestem. Te chwile zadumy powodują jednak, że tempo spada i wyprzedzają mnie koledzy, bo Krzysiek postanowił odmulić towarzystwo. Na mnie też podziałało 😉

Spotykamy się na ostatnim PK13 w Ustrzykach Dolnych (966 km). Robię swoją szybką herbatę pół na pół, próbuję zupy jednak coś mi nie podchodzi więc nie ryzykuję i zostawiam. Bidonów już nie uzupełniam, zbędny balast na finisz ;D (swoją drogą pierwszy raz na tak długim dystansie z bidonów piłem tylko i wyłącznie czystą wodę). Puszczam chłopaków przodem, żeby mieć kogo gonić. Na podjazdach dwa razy się tasujemy, ale ostatecznie jadę swoje i trochę wyrywam do przodu. W końcu o godzinie 5:19, wraz ze wschodem słońca wjeżdżam na PK META w Ustrzykach Górnych z czasem 44 godziny 19 minut i 1018 km na liczniku.  Zadowolony! 🙂

Witają mnie Radek wraz ze swoją małżonką Elą. Miło! 🙂 Niedługo po mnie dojeżdża Krzysiek z Piotrkiem. Zjadamy żurek i Państwo Rogóż zabierają nas do siebie na kwaterę, gdzie możemy wziąć prysznic i uciąć małą drzemkę. Około południa wracamy na metę, gdzie spotykamy innych zawodników i witamy kolejnych. Uzupełniam deficyt kaloryczny, obiady wpadają jeden za drugim. Wracamy do hotelu, znów łapiemy trochę snu, Radek ogarnia mi nocleg. Zjadamy solidną obiadokolację, po czym wracamy na imprezę zakończeniową. Znów wyżerka – apetyt jest nieposkromiony 😀 Do wieczora miło spędzamy czas w przeplatanym towarzystwie. Każdy ma swoją ciekawą historię. Rano odbiera mnie busem Jacek Wojaczek, z którym byłym umówiony na transport powrotny wraz z kilkoma innymi zawodnikami i popołudniu jestem w domu. 

Podsumowanie

Czas jakiego potrzebowałem na przejechanie 1018 km to 44 godziny 19 minut, co pozwoliło mi zająć 20 miejsce na 102 zawodników startujących w kategorii solo, oraz 36 miejsce w klasyfikacji generalnej spośród 383 zawodników którzy stanęli na starcie. To są cyfry w odniesieniu do innych, dla mnie jednak najważniejsze jest to, że udało się zrealizować plan zejścia poniżej 48h ze sporą nawiązką. Te 44 godziny były planem optymistycznym, więc jestem w pełni zadowolony z wyniku. Trochę bardziej rygorystyczny plan Radka uciekł gdzieś w połowie trasy, ale to dzięki temu udało się przejechać pokaźny dystans pierwszej doby i ostatecznie zrealizować swoje założenia. Cieszy mnie fakt, że udało się cały ten dystans pokonać bez większych kryzysów energetycznych, bez kontuzji i bez pomocy żadnych środków przeciwbólowych czy specjalnych pobudzaczy. Dla mnie priorytetem jest walka ze słabościami jakie się napotyka przy tak długim dystansie, ból traktuję jako sprzymierzeńca, który ostrzega przed zrobieniem sobie krzywdy. Dodatkowo nadal uważam, że najlepszym środkiem na senność jest najkrótszy nawet sen! 🙂

Organizację wyścigu ze swojej perspektywy oceniam dobrze. Na całej trasie niczego mi nie brakowało, nie wydałem w trakcie jazdy ani złotówki. Na mecie można jednak było słyszeć o pewnych wpadkach organizacyjnych. Warunki na trasie były znośne. Trafiło mi się kilka godzin w deszczu, ale temperatury przy tym były znośne. Najbardziej spowolniły mnie mgły drugiej nocy w górach i przeciwny wiatr w okolicach środkowej części trasy.

Podziękowania

Niezmiennie podziękowania dla Laury za wsparcie i wyrozumiałość i to nie tylko w okolicach startu, ale także „szarej” nieraz codzienności :* Także dla reszty najbliższej rodziny, na którą też zawsze mogę liczyć gdy jest taka potrzeba. Dziękuję Radkowi za solidne podszlifowanie formy przed startem oraz motywację. Także za opiekę jaką objęli mnie wraz z Elą po dotarciu na metę. Ci ludzie wiedzą z czym to się je, ogarnęli mi sprawnie nocleg i nie musiałem się niczym martwić, pozostawało mi tylko cieszyć się sukcesem w dobrym towarzystwie. Podziękowania dla znajomych za słowa wsparcia na FB oraz Michała Makyo, który zawsze zmotywuje jakimś sms podczas wyścigów, nawet w środku nocy. Także dla zawsze pomocnej obsługi na punktach kontrolnych, która nigdy mi niczego nie odmówiła. Gratulacje dla wszystkich zawodników, do zobaczenia w przyszłości!