Rumunia 2016 – czyli drogi Transfogarska i Transalpina

 

Na wyjazd zdecydowałem się dosyć spontanicznie, więc nie było czasu na szczegółowe planowaniu trasy. Dlatego też w dużej mierze jechałem śladem Sylwka, który w 2014 jechał w interesujące mnie rejony z Krakowa. A ponieważ moja żona interesuje się historią Wlada Palownika, czyli pierwowzoru literackiej postaci Drakuli, to gdy usłyszała gdzie planuje się wybrać, za główny cel postawiła mi ruiny Zamku Poenari. Tak więc ostatecznie nie było odwrotu 😉 Ponieważ czas miałem ograniczony do około 10 dni, koniec wycieczki zaplanowałem w słowackich Koszycach, skąd miałem dostać się pod polską granicę czeskim Pendolino, którym miałem już okazję wracać z mojego grudniowego wyjazdu do Pragi (tylko w odwrotnym kierunku). Noclegi planuję oczywiście na dziko w namiocie.

Dzień 1:

Katowice – Tylicz

227 km | 2094 m

Z Katowic wyjeżdżam około godziny 6 rano. Kieruję się w kierunku Krakowa znaną mi trasą przez Chełmek, Babice, Liszki. Na około 30 km przed Krakowem zaczynają się pojawiać tablice informujące o nieprzejezdności drogi, w związku z Światowymi Dniami Młodzieży. Postanawiam jednak zaryzykować i jadę dalej wg planu. Jest to dobra decyzja, bo przejeżdżam bez problemu, a ruch na drodze jest znikomy. Drogi gęsto obstawione są policją i wojskowymi. Miał się tędy odbyć przejazd Papieża do bodaj Częstochowy, jednak podobno dostał się tam inaczej – prawdopodobnie dla zmyłki 🙂

Pogoda dopisuje, więc jedzie się elegancko i szybko ląduję na rynku, po którym przemykają pielgrzymi wielu narodowości. Dalej wjeżdżam do Wieliczki w której nigdy wcześniej nie byłem, więc zaliczam pierwszą nową gminę.

Oglądam tężnie, centrum i tereny wokół samej kopalni, do której ciągnie się długa nitka turystów oczekujących na wejście. Siadam na ławce w bardzo ładnym parku, skąd po chwili zostaję grzecznie wyproszony przez panów w czarnych okularach 😉 Pstrykam więc kilka fotek i udaję się w kierunku Nowego Sącza.

Zaczyna się seria wielu krótkich podjazdów i zjazdów. W miejscowości Żegocina, zauważam tabliczkę wskazującą źródło wody mineralnej. Postanawiam odbić i się do niego dostać. Podjazd okazuje się bardzo stromy. Po ok 2 km kończy się asfalt i prowadzę rower po jakiejś stromej leśnej drodze. Do celu mam jakieś 500m, jednak ze względu na błoto postanawiam zostawić rower i resztę podchodzę pieszo. Woda ze źródła Zuber wali zgniłymi jajami. Biorę butelkę I po małym odpoczynku jadę dalej 😉

W Nowym Sączu robię zakupy i kieruję się w stronę przejścia granicznego w Muszynce. W miarę zbliżania się, podjazdy robią się coraz dłuższe i bardziej strome. Pierwotnie pierwszy nocleg planowałem uskutecznić już na Słowacji, jednak po namyśle modyfikuję plan i ostatecznie ląduję na polanie niedaleko Tylicza, a dokładnie na terenie wsi Mochanczka. Przemówił za tym dostęp do Internetu jeszcze polskiej sieci 🙂 Po kolacji kładę się spać, bo jestem solidnie zmęczony. Ostatnie 30 km ciągłego podjazdu z bagażem i zakupami dało mi się we znaki.

Dzień 2:

Tylicz (PL) – (SK) – Cigánd (HU)

202 km | 679 m

Pomimo braku opadów, noc była bardzo wilgotna. Dodatkowo o poranku odkrywam, że kawałek dalej znajdują się bagna. Przebijający się zza mgły błękit nieba napawa jednak optymizmem.

Na przejściu granicznym ze Słowacją spotykam gościa, który suszy ciuchy na przydrożnym znaku. Zaczepiam go i okazuje się, że jedzie z Rumunii do Krakowa, więc w dokładnie przeciwnym kierunku 🙂 Rozmawiamy dobrą godzinę wymieniając się doświadczeniami z wczorajszej trasy. Po pożegnaniu, ruszam długim na 20km zjazdem do miejscowości Bardejov, z całkiem ładnym ryneczkiem.

Dzisiejszy nocleg mam zaplanowany już na terenie Węgier, więc moja trasa przecina teren Słowacji bezpośrednio z północy na południe. Przed granicą wciągam kilka przyjemnych pagórków, w scenerii pól winogronowych.

Gdy ją przekraczam jest już późne popołudnie. To moja pierwsza wizyta w tym kraju. Cieszy tym bardziej, że dojechałem tu bezpośrednio na rowerze, a przecież wczoraj rano byłem jeszcze w domu 🙂

Niestety na terenie Słowacji nie udało mi się znaleźć w sobotę czynnego sklepu. Większość czynna była tylko do godziny max 13 🙂 Tutaj na Węgrzech też już jest późno, więc z uzupełnieniem prowiantu kiepsko. Jadąc dalej przez niewielkie wsie, zauważam panią napełniającą z jakby hydrantu baniak wodą. Korzystam z okazji i po gorącym dniu biorę upragnioną, butelkową kąpiel. Pytam przejeżdżającego dziadka czy ta woda jest zdatna do picia. Dogadujemy się na migi, że tak. Tu zrozumiałem, że po węgiersku nie rozumiem kompletnie nic 🙂

Znajduję na mapie stację benzynową, jednak po dojechaniu do celu okazuje się nieczynna. Trafiam do trochę chamskiego przydrożnego baru, gdzie zjadam jakiegoś hamburgera. Miejsca na nocleg poszukuję już po ciemku, więc nie ma łatwo. Ostatecznie śpię przy polu kukurydzy, na wcześniej ułożonym po omacku posłaniu z siana. Zasypiam przy dźwiękach techno – łupanki, dochodzących z jakiegoś okolicznego disco 😉

Dzień 3:

Cigánd (HU) – Tăşnad (RO)

140 km | 239 m

Rano budzi mnie przejeżdżający po pobliskiej ścieżce rowerowej, pogwizdujący sobie rowerzysta. Obczajam gdzie dokładnie jestem, bo po ciemku widziałem niewiele.

Po śniadaniu ruszam wspomnianą ścieżką, których na Węgrzech jest całe mnóstwo. Jednak ich jakość jest różna, a przy każdej z biegnących równolegle dróg stoją co chwilę znaki z zakazem jady dla rowerzystów. Często muszę je po prostu ignorować, jednak pewien dyskomfort mi przy tym towarzyszy. Ani razu jednak nie zostałem strąbiony przez kierowców.

Droga przez Węgry jest płaska, jednak znakiem który spotykam jeszcze częściej od zakazu dla rowerów, jest znak informujący o nierównej nawierzchni. I tak co kilometr 🙂 Cel na dziś jest prosty – wjechać do Rumunii.

Gdzieś po drodze korzystam jeszcze z przydrożnego hydrantu (których okazuje się być na Węgrzech sporo) i myję rower. Po niecałych 100 km walki z kiepską nawierzchnią i czołowym wiatrem, docieram do przejścia granicznego. Obowiązuje tutaj normalna kontrola dokumentów, więc stoję w kolejce, a przede mną mały sznurek samochodów.

Z nieba żar, więc chowam się w cieniu jednego z nich. Po chwili mijają mnie jakieś starsze panie z rowerami i jedna z nich mówi coś do mnie w niezrozumiałym języku i macha ręką by iść z nimi. Idziemy przed kolejkę samochodów i przechodzimy kontrolę poza nią – dziękuję starsze panie! Zaoszczędziłem dobrą godzinę.

Z satysfakcją mijam tabliczkę i ruszam w głąb Rumunii. Czuć, że pomimo iż jest to kraj UE, to jest już trochę „inny świat”. Plątaniny kabli wiszące na przydrożnych drewnianych słupach, ręcznie robione miotły sprzedawane przy drodze, dziwne drzewka szparagowe i w końcu bose dzieci bawiące się oponą i biegające z workiem na śmieci na głowie.

Wjeżdżam do pierwszego większego miasta (Carei), które okazuje się być całkiem normalne i dodatkowo całkiem ładne. Wypłacam trochę rumuńskich LEI, które od razu wydają mi się jakieś dziwne. Później dowiaduję się, że są one wykonane z… plastiku 🙂

Za miejscowością Tăşnad odbijam w polna drogę i po dłuższych poszukiwaniach rozbijam się przy polu słonecznikowym. Ziemia jest bardzo twarda i nierówna, więc muszę najpierw nazbierać resztek siana i ułożyć legowisko pod namiotem. To mój pierwszy nocleg na rumuńskiej ziemi.

Dzień 4:

Tăşnad (RO) – Cluj  Napoca (RO)

147 km | 1249 m

Poranek wśród słoneczników prezentuje się nieźle. Odkrywam, że jakieś robaczki urządziły sobie ucztę z moich resztek kolacji. Nie przeżył tego żaden – chyba kiepski ze mnie kucharz 🙂

Ruszam i po około 15 km trafiam na główną drogę. Tutaj muszę przybliżyć mniej przyjemny aspekt tej wycieczki, czyli rumuńscy kierowcy tirów. Wyprzedzanie z dużą prędkością prawie na styk to normalka, często nawet gdy pas w przeciwnym kierunku był pusty. Trzeba było naprawdę uważać i wsłuchiwać się czy jakiś nie nadjeżdża. Niektórzy trąbili, ale tylko w celu ostrzeżenia, które oznaczało mniej więcej: „Uwaga jadę i będę wyprzedzał! Na pewno nie mam zamiaru zwalniać, więc lepiej zjeżdżaj choćby do rowu, bo cię rozpieprzę.” Jak któryś zwalniał i zachowywał dystans przy wyprzedzaniu, to w 90% miał rejestrację PL lub D. Od tamtej pory polscy kierowcy są już dla mnie w porządeczku 😉

Za miastem Zalau w końcu jakieś serpentyny i zaczyna się robić ciekawiej krajobrazowo. Po południu zaczyna się zbliżać do mnie front burzowy. Próbuję przeczekać go pod sklepem, jednak ostatecznie mnie omija. Wjeżdżam na druga stronę przełęczy, gdzie znów jest ładnie i słonecznie. Niestety po około godzinie nadciąga kolejna wielka chmura. Deszcz przeczekuję w opuszczonym budynku, gdzie gotuję sobie obiad.

Gdy ruszam dalej, nadal trochę pada. Na mapie zauważam, że w Cluj – Napoca jest Mc Donalds i postanawiam się w nim ogarnąć i skorzystać z neta. Na miejscu okazuje się o WiFi mogę zapomnieć  Za oknem opady się „utrwaliły” i nie zapowiada się na wypogodzenie. Prognozy pogody mówią to samo (korzystam z wykupionego pakietu na UE). Znajduję na necie camping odległy ode mnie o zaledwie 5 km, więc postanawiam ruszyć do niego pomimo że opady się nasiliły. Okazało się, że jest to równe 5 km podjazdu 🙂 Jednak wizja prysznicu, prania itp. dodaje otuchy i wjeżdżam to od kopa, dodatkowo zalewając się potem. Pan w recepcji mówi tylko po rumuńsku, więc dogadać się kiepsko, ale ostatecznie po zrobieniu rundy rozpoznawczej decyduję się wziąć cały drewniany domek, by porządnie wypocząć i się ogarnąć.

Sam domek robi niezłe wrażenie. Jest światło i gniazdka i dwa łóżka (co nie było takie oczywiste jak się później okazało). Największy zawód czeka mnie w sanitariatach. Najpierw próbuję znaleźć jakiś włącznik światła, którego nie znajduję. Chodzę więc z latarką i odkrywam, że wody też tam nie uświadczę. Jedyne co znajduję, to 6 zasranych po brzegi toalet i nieczynne zlewozmywaki. Wszystko wygląda na mega opuszczone i zapomniane. Wkurzam się nieźle, bo z moich planów ogarnięcia się nici. Uświadamiam sobie też, że poza mną jest tu jeszcze może 5 osób, a jest przecież środek lata. Wszystko układa się jak wstęp do kiepskiego zresztą horroru 🙂 Postanawiam się chociaż porządnie wyspać, choć utrudniają mi to komary.