Dzień 4:

 Anjara – Fuheis

80 km | 2444 m

Całą nocą trzepotało namiotami. O godzinie 3, z wątpliwej jakości snu, wyrywa mnie wołanie Michała, że wiatr dogina stelaż jego namiotu aż do podłoża i że może lepiej się zbierać. Ja sobie nie wyobrażam przy takiej wichurze po ciemku zwijać majdan, przecież połowa rzeczy odfrunie. Próbuję spać dalej, ale punkt 4:00 ze wszystkich okolicznych meczetów rozpoczyna się głośne nawoływanie do modlitwy. Niegdyś w tym celu na balkon na szczycie minaretu wychodził muezin, jednak obecnie na każdym z nich jest zamontowany system głośników, które skierowane są we wszystkie strony świata. Co ciekawe, nie mogą być tam jednak odtwarzane nagrania, więc muezini nadal pełnią swoją funkcję. Jednym z „extra” wersów dla porannego rytuału (w sumie jest ich w ciągu dnia aż 5), jest powtarzane na końcu „modlitwa jest lepsza od snu”.  Ja to się chyba muszę zacząć modlić o choć jedną w pełni przespaną noc 😀

Akurat gdy meczety milkną, nadchodzi burza. Jak dobrze, że jednak nadal jestem w namiocie. Owijam głowę bluzą i próbuję jeszcze złapać trochę snu. Prawie się udaje, gdy nadszedł czas na poranną muzykę z pola bitwy, wprost z komórki Wilka 😀 Na szczęście burza była przelotna, była takim przesileniem, które zostawiło za sobą spokój i możemy się w spokoju zbierać.

Początkowy etap dzisiejszego dnia, to ciekawy podjazd terenowy wśród drzewek oliwnych, celowo przyblokowany gruzowiskami, przez które musimy przenosić rowery.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Na końcówce dostajemy trochę lepszej nawierzchni, ale w zamian nachylenia idą w wysokie procenty %)

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Dalej już tylko stopniowa utrata wysokości z około 1000 metrów, czyli zjazd zboczem jednego z kanionów aż do poziomu morza, gdzie przekraczamy rzekę Zarqua. Własnie na terenowych zjazdach widać najwyraźniej różnice sprzętowe – Michał na rowerze MTB z amortyzatorem i prosta kierownicą pędzi zdecydowanie szybciej i pewniej. Tym bardziej, że drogi w dół są na ogół podobnie, lub często bardziej nachylone od tych które podjeżdżamy.  Długotrwała jazda na zaciśniętych klamkach daje się dłoniom mocno we znaki. O znacznym podciąganiu średniej prędkości z jazdy nie ma więc mowy 🙂

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Oczywiście dałoby się szybciej, ale mając na uwadze okoliczności w których jesteśmy, staram się jechać możliwie asekuracyjnie. Każda wywrotka mogłaby położyć i tak już dość napięty czasowo wyjazd, już nie mówiąc o dostępności służb medycznych w razie poważniejszych obrażeń.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Zjechało się na dno wadi (z arab. dolina, kanion), to trzeba rozpocząć wspinaczkę. Niebo akurat zaszło chmurami, więc spacerować da się całkiem komfortowo 😉

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Ostatecznie musimy wrócić na poprzednie poziomy, więc kolejnych 30 km jest co robić i na nudę nie narzekamy 🙂

Droga przecina ciekawe gaje okraszone skałkami, a momentami można się natknąć na rzadko spotykaną tutaj żywą zieleń.

Dalej jedziemy pod niewielki wodospad. Słońce zdążyło już wyjść i odpowiednio przypiec, więc mam ochotę pod niego wskoczyć. Ba, marzę o tym. Michał zdążył jednak już zejść na dół i ze względu na pływające śmieci, odradza taką rozrywkę. Z bólem serca, ale daję się przekonać.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Za wodospadem czeka nas konkretny wypych po kamieniach. W niewielkim Al-Alshrafiyaf uzupełniamy zapasy. W końcu dostaję banany i ładne pomidory, które zjadam na miejscu.

Wiem, że musimy dziś jeszcze nabrać kilkaset metrów wysokości, ale widząc ładny asfalt na szerokiej drodze, łudzę się, że będą one nabywane stopniowo. Szybko dostajemy na otrzeźwienie solidne ścianki, przypominające że nasze standardy można sobie schować do kieszeni. Podczas wymuszonego spaceru przyglądam się obozowisku uchodźców. Wychudzone psy na szczęście tylko ujadają z daleka.

W końcu przecinamy ruchliwą drogę biegnącą do stolicy i osiągamy miasteczko Fuheis. Szybko orientujemy się, że coś tutaj jest nie tak… jakoś bardziej swojsko,  po europejsku.

Nie jest to mylne wrażenie, bo zamieszkują je głównie chrześcijanie, można nawet napotkać kościoły.

Znajdujemy klimatyczną knajpkę, gdzie zjadamy po pysznej pizzy. Jest też okazja by podładować elektronikę, dzięki czemu możemy trochę odłożyć planowany niebawem nocleg na jakiejś kwaterze. W pełni korzystam z normalnej toalety wyposażonej w bidet. Wszystko ma jednak swoją cenę – na przywitanie dostaliśmy niepytani butelkę wody, za którą trzeba jednak zapłacić. Dodatkowo doliczono serwis i rachunek wyszedł o 30% wyższy niż by to wynikało z karty. W sumie można się tylko domyślać, bo paragon to same arabskie szlaczki. Przyjmujemy to bez żadnego żalu, bo dobrze tu wypoczęliśmy.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Kilka kilometrów za miastem, w kompletnych ciemnościach znajdujemy na zboczu kawałek względnie płaskiego terenu. Udaje się jeszcze załapać na „koncert” w wersji surround, z położonych w dolinie meczetów. W komplecie z nietypowym, bo podświetlonym od spodu księżycem, tworzy to niepowtarzalny klimacik. Takie właśnie chwile zostają w głowie na długo 🙂

Dzień 5:

Fuheis – Hidan

100 km | 2923 m

Rano powtórka z rozrywki, czyli nawoływanie do modłów. Tym razem jednak o tej porze jesteśmy już na nogach i w dalszą drogę ruszamy jeszcze przed świtem. Na dzień dobry, jako starter, czeka nas konfrontacja z psami. Michał robi zdjęcie ich szyku bojowego 😀

Jeden z nich szczególnie się mnie uczepił. Co chwilę się więc oglądam, by mieć pewność, że nie zaatakuje. W ten sposób niefortunnie łapię pobocze, tracę równowagę i ląduję w niewielkiej rzeczce. Słysząc moje obelgi, pies odpuszcza atak 😉 Moje straty są szczęśliwie niewielkie – kilka otarć i nowych rys na rowerze.

Gdy całkiem się przejaśnia, mijamy kilka niewielkich miejscowości, gdzie możemy zobaczyć jak toczy się codzienne życie mieszkańców Jordanii. Bardzo lubię doświadczać takich autentycznych obrazów podczas podróży.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Objeżdżając zachodnią stroną aglomerację Ammanu, trasa prowadzi przez ciekawe i spokojne okolice. Gdzie tylko mikroklimat na to pozwala, pojawiają się farmy uprawne.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Dobrej jakości szutrówki i perfekcyjna pogoda, pozwalają w pełni cieszyć się jazdą. Można wpaść w fajny „flow”, przerywany najczęściej stromymi ściankami.

Sielanka kończy się, gdy trzeba pokonać pewien odcinek po bezdrożach, łączący dwie części szlaku. Większą jego część prowadzę rower, bo inaczej ciężko manewrować pomiędzy uzbrojoną w kolce roślinnością. Dobrze wiem, jak się może skończyć kontakt z nimi.

Pomimo ostrożności szybko odkrywam pierwszych obcych w oponach. Michał również, ale w systemie bezdętkowym takie niewielkie dziurki szybko ulegają samo-uszczelnieniu mleczkiem. Mnie czeka robota, więc gdy tylko spotykamy cień, robimy przymusowy postój.

Pomimo zabrania dużego zapasu łatek, zaczyna się on niebezpiecznie kurczyć. Gdy ruszamy dalej, problem szybko powraca. Co gorsza, w jednym kole znów opona weszła ciasno w obręcz i ponownie zaczyna się szarpanina. Tracimy kupę czasu, klniemy solidnie. Ja zaczynam rozważać awaryjne zejście z trasy. Ponieważ do stolicy jest zaledwie 30 km, pojawia się plan, że rozstajemy się z Michałem i ja jadę szukać sklepu, gdzie mógłbym dostać nowe opony i przerobić system na bezdętkowy. Jest to jedyna okazja, bo w całej Jordanii to tylko w Ammanie jest szansa by znaleźć tego typu specjalistyczny sklep. Później miałbym dotrzeć transportem do Petry, gdzie zaczekałbym na Michała i moglibyśmy kontynuować wspólną jazdę.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Podejmuję jednak jeszcze jedną próbę,biorę koło na asfalt, przydeptuję mocno oponę piętą i szarpiąc okrężnie na boki dziadostwo w końcu wychodzi! Rozważam by wyłożyć wewnętrzną stronę opony szerokim paskiem gumy wyciętym ze starej dętki – taki patent pomógł mi kiedyś przy problemach po spotkaniu z kaktusami na Gran Canaria. Ale za dużo czasu już stracone, robię co niezbędne i nareszcie możemy lecieć dalej.

Kolejny raz jestem mile zaskoczony jakością tutejszych asfaltów!

W okolicach Madaby mamy kilkanaście kilometrów względnie płaskiego terenu. W przydrożnym barze zamawiamy hamburgery, które są jednak przeciętne, a przy tym drogie i niewielkie. Żołądki zostały tylko rozdrażnione 🙂 Przecinamy tu drogę, którą pierwszego dnia jechaliśmy z lotniska w kierunku Morza Martwego. Część osób rozpoczyna swoja przygodę ze szlakiem JBT własnie w tym miejscu, omijając jego północną, bardzo wymagającą część. Uważam, że zdecydowanie warto się pomęczyć i pojechać całość.

Teraz czeka nas długi i piękny zjazd do Wadi Ma’in.

Ten kanion robi na mnie ogromne wrażenie. Jest tu niesamowity spokój, momentami można poczuć się jak na innej planecie.

Jedziemy wzdłuż pięknie wydrążonego koryta wyschniętej rzeki. Nie ma tu z zasadzie dzikich zwierząt, (przynajmniej o tej porze dnia i roku) więc często mamy absolutną ciszę. Tylko w uszach piszczy.

Przerwami od naszej sielankowej jazdy są miejsca wypasu kóz, a co za tym idzie, spotkania z naszymi kolegami 🙂

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Starć z psami mamy po kilka a nawet kilkanaście na dzień, więc powoli uczymy się jak sobie z nimi radzić, Przede wszystkim nie warto uciekać – psy nabierają wtedy pewności siebie i atakują śmielej. Warto się również trzymać razem, bo widać że sprytnie mierzą siły na zamiary, zależnie od liczebności swojej i intruzów. Najlepiej stawić im czoła i to dosłownie. Gdy mimo wszystko podchodzą zbyt blisko ze swymi kłami, trzeba sięgnąć po bardziej radykalne środki. Od razu dodam, że w tej historii żaden z psów nie ucierpiał 😉 Czasem wystarczy jedynie zamarkować rzut, co zdecydowanie chłodzi ich zapędy. Czy można sobie wyobrazić lepszą terapię przeciw strachowi przed wielkimi psami, jaką mam od dzieciństwa? Sam już nie wiem 🙂

Na koniec dnia, pozostaje nam się już tylko wydostać z kanionu, by móc gdzieś uzupełnić zapasy przed nocą. Końcówkę dziesięciokilometrowego, asfaltowego podjazdu robimy już po ciemku.

Ze szczytu widać światła leżących na drugim brzegu Morza Martwego izraelskich miejscowości. Po zakupach zjeżdżamy w dół, w kierunku dna kolejnego kanionu. Ponownie tuż po zachodzie słońca, zrywa się silny wiatr, co jest ciekawym zjawiskiem, bo w naszym klimacie przeważnie zmierzch wiąże się z wyciszeniem. Dosyć długo szukamy odpowiedniego miejsca na nocleg, aż w końcu trafiamy na pustostan. Mamy dwie izby, metalowe drzwi i okiennice, więc ochrona przed wiatrem idealna. Jedną zagospodarowujemy jako sypialnię, druga jako łaźnię. Strzykawki  walające się przed wejściem trochę odstraszają, ale nie ma co narzekać. W kącie pod sufitem mamy gościa, niewielkiego i przestraszonego ptaszka. Nie daje się wypłoszyć na zewnątrz, więc może to jednak gospodarz? 🙂

Dzień 6:

Wadi Hidan – Rakin

81 km | 2473 m

Nocka w miarę spokojna,ale nie obyło się bez pobudek przez ujadającego obok psa. Najważniejsze jednak, że jakie narkomany nie przyszli 😉

Wczoraj zjechaliśmy już po ciemku, więc pora zobaczyć gdzie się właściwie znajdujemy. Poranek bardzo przyjemny.

Według autora trasy, odcinki przejechane w poprzednich dniach, ocenione były w granicach 4-5 przy 5 stopniowej skali trudności. Dziś pora na 5+, czyli najcięższy segment. Nie będzie na nim zbyt wielu opcji zaopatrzenia, więc trzeba też odpowiednio rozplanować logistykę. Na początek wydostajemy się z dna kanionu.

Gdy docieramy na górę, odbijamy trochę z trasy, by znaleźć jakiś sklep. Jest to niewielka miejscowość, więc nie ma z tym łatwo, ale musimy coś znaleźć, bo inaczej nie ma się co pchać dalej. W przydrożnym małym sklepiku nie ma wody, ale jeden miejscowy prosi żeby jechać za nim. Niestety prowadzi nas pod swój dom, gdzie chce nam uzupełnić bidony. My jednak potrzebujemy też jedzenia, więc prowadzi nas w inne miejsce. Jest to obskurny sklepik z niewielkim zaopatrzeniem. Wiele rzeczy na półkach jest dosłownie pokryte gruba warstwą kurzu. Ale trzeba brać co jest, więc ładujemy spore ilości słodyczy, których tu nie brakuje nigdy.

W Jordanii takie niewielkie sklepy mają swój specyficzny klimat. Sprzedawca często siedzi z papieroskiem lub cygarem, więc wewnątrz jest nakopcone, a z telewizora docierają dźwięki modłów. Na półkach najczęściej nie znajdziesz cen, więc wszystko bierze się w ciemno, po czym pan wystukuje sobie coś z głowy w kalkulator i pokazuje kwotę do zapłaty. Po pewnym czasie można oszacować, kto troszkę zawyża ceny, a kto nie. Choć może to tez być kwestia lokalizacji. Generalnie bardzo rzadko czułem, że coś jest nie tak. Na koniec wszystko jest obowiązkowo pakowane do bezpłatnych reklamówek. Zdarza się tak, że woda ląduje do jednej, batony do drugiej, po czym te dwie siatki lądują jeszcze wspólnie w trzeciej.

Pora na długi i zakręcony zjazd do największego z jordańskich kanionów – Wadi Hidan.

Lokalny transport towarów odbywa się z pomocą tego typu niewielkich ciężarówek. Ta jest jednak wyjątkowo ekstrawagancka 🙂 W miastach można spotkać też sporo samochodów ze światełkami, stroboskopami itp.

W dole zjeżdżamy na szutrowy szlak. Jest bardzo gorąco, ale widoki rekompensują wszystkie trudy!

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Na samym dnie kanionu, znajduje się oaza, do której trzeba już sprowadzać rowery.

Przy rzeczce robimy dłuższy postój. Można się trochę schłodzić, akurat gdy mamy popołudniową kulminację upału.

Po chwili odwiedza nas stadko kóz, widać nie tylko my potrzebujemy ochłody. Ja namierzam jeszcze w wodzie kolorowego kraba, ale umyka mi sprzed obiektywu pod kamień. By dostać się na drogę, musimy wnieść rowery na skarpę, gdzie pasterze mają swoja infrastrukturę.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

W pewnym momencie, z położonych wyżej jaskiń, zaczynają wybrzmiewać modły, czy też śpiewy Beduinów. Tworzy to ekstra klimat.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Michałowi zaczyna brakować wody, bo te odcinki specjalne zajęły nam więcej niż przewidywaliśmy. Zmęczenie daje o sobie znać, a „najlepsze” dopiero przed nami 🙂 Aby się wydostać z tego Wadi, musimy zrobić w sumie około 1000 metrów przewyższenia. Nie ma łatwo, bo drogi są prawie w pełni eksponowane na słońce. Nudy nie ma – jest co kręcić i jest się za czym rozglądać.

Po drodze spotykamy miejscowego. Wygląda dość zjawiskowo, jest otwarty i chętnie robi sobie z nami fotki 🙂

Gdy w końcu się wypłaszacza i akurat mamy między sobą z Michałem kilkuminutowy odstęp, dochodzi do najbardziej chyba niebezpiecznego incydentu z psami. Ja jadąc pierwszy, mijam duże stado owiec, pilnowane na pierwszy rzut oka przez 2 duże psy. Gdy te się zrywają, okazuje się, że jest ich mnóstwo, jednak skubane jakoś sprytnie zakamuflowały się 😉 Widząc co się dzieje, trochę panikuję i ponieważ jest delikatnie z górki, postanawiam uciekać. Dwa najszybsze psy momentalnie się do mnie zbliżają, dostaję niezłego zastrzyku adrenaliny, cisnę w korby co sił, aż pieką uda. Jeden jest tuż przy nodze, wydzieram się i w końcu odpuszcza. Michała oczywiście stadko tez nie oszczędziło. Gdy się zatrzymał, został momentalnie otoczony i zrobiło się niebezpiecznie, ale z pomocą pastucha jakoś udaje mu się ujść z życiem 😉

Gdy w końcu docieramy do niewielkiego Faqqu’, zostajemy przywitani przez dzieci. Najpierw pojedyncze jednostki próbują rzucić mi jakąś deskę w szprychy, która szczęśliwie odbija się od ramy. Gdy zatrzymujemy się pod sklepem, otacza nas już cała zgraja. Drą się, skaczą, popisują jeden przez drugiego, naciskają klamki hamulca itp. Jedynie obecność i uwagi dorosłych ze sklepu trzymają ich jako tako w ryzach, choć oni też mają z tego raczej ubaw.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Gdy się zbieramy, lecą w naszą stronę różne przedmioty. Michał się na nich wydziera, co trochę ich uspokaja i możemy odjechać. Niestety nasz sklepik był na tyle słabo zaopatrzony, że musimy znaleźć inny, w końcu cały dzień jechaliśmy wyłącznie na słodyczach. Na samą myśl, że mamy się gdzieś znów zatrzymać, odechciewa się. W jednak końcu udaje się znaleźć odosobniony przybytek i zrobić zakupy w miarę spokojnie. Biwak rozkładamy na zboczu pomiędzy skałkami, skąd mamy fajny widok na Al-Karak. To był ciężki zarówno fizycznie, jak i psychicznie dzień. Dobranoc 🙂