MRDP Dni 1-2:
Przylądek Rozewie – Krynki
620 km | 3226 m
Ostatecznie po krótkiej odprawie ruszamy o 12:10, czyli z małym opóźnieniem. Pierwszy odcinek, to wspólny przejazd do przeprawy promowej Świbno, znajdującej się na 90 km trasy. Jednocześnie jest to pierwszy punkt kontrolny. Jazda przez aglomerację trójmiejską to kompletna porażka. Ruch jest olbrzymi i wiele odcinków jest całkowicie zakorkowanych. Trzeba przeciskać się między samochodami, często zjeżdżać na pseudo – ścieżki rowerowe, lub walić na zakazie, bo innej alternatywy nie ma. Aż dziwne, że nie interweniowały tu żadne służby. Za Gdańskiem robi się w końcu luźniej. Trochę gawędzę z Gustavem oraz Stanisławem Piórkowskim. Przed promem zjawiam się na około 10 minut przed zaplanowanym kursem o 16:00.

Korzystając z okazji robię jeszcze małe zakupy. Gdy wracam, prom z częścią zawodników jest już po drugiej stronie. Musza oni jednak na nas czekać, bo dopiero po przeprawie ma się tu odbyć start ostry i odtąd każdy musi już jechać wg zasad swojej kategorii.


Dalej ruszam jako jeden z ostatnich. Planuje jechać od początku swoim tempem, więc wolę by nie mieć najmocniejszych w zasięgu wzroku i nie dać się ponieść instynktowi stadnemu 😉 Mijam jeszcze transparent, ustawiony przez kibiców, informujący jak niewiele już zostało do mety 🙂

W trakcie mijania kolejnych uczestników, rozpoznaję awolowego kolegę, Sylwka Banasika. Chwilę rozmawiam, bo wcześniej nie mieliśmy się okazji spotkać na żywo. W Braniewie planuję pierwszy postój na pizzę i ładowanie zapasów do jazdy nocą. Przejeżdżając przez Frombork, sprawdzam godziny otwarcia restauracji i okazuje się, że mogę nie zdążyć. Zatrzymuję się więc tutaj na zakupy i znajduję inny lokal. Robi się chłodno, więc ubieram cieplejsze ciuchy, pakuje resztę pizzy i ruszam w otchłań nocy 😉 Tuż za miastem zauważam rowerzystę stojącego na poboczu. Podjeżdżam zapytać czy wszystko ok, a tu okazuje się, że to wykopowy Qardius czeka tu na mnie ponad godzinę i jest już nieźle wymarznięty. Widział na mapie, że dojeżdżam do Fromborka, ale nie przewidział mojego postoju. Szacun że wytrwał i doczekał 😀 Odprowadza mnie kawałek do swojego Braniewa.
Nocą wypatruję przed sobą kolejne migające światełka i wyprzedzam kilkanaście osób. Mazurskie drogi nie rozpieszczają jakością. Mamy też dużo hopeczek, więc nudno nie jest. Około godziny 3 mijam Stasia Piórkowskiego i Marcina Nalazka. W Węgorzewie zajeżdżam na Orlen, gdzie po chwili dojeżdża też Marcin. Hot-dog, wymiana wrażeń i dalej w drogę. Poranek witam w rejonie Puszczy Romnickiej. Czas na przejazd przez Suwalszczyznę, którą bardzo lubię. W Rutka – Tartak zatrzymuje się na śniadanie w przydrożnym sklepie. W trakcie jego konsumpcji zaczyna padać deszcz, więc chowam się pod wiatą. Po chwili słyszę głuche uderzenie. Samochód wyjeżdżający spod sklepu wyjechał pod koła motocykliście i ten przyładował w jego bok. Poszkodowany zwija się trochę z bólu, a wokół zbiera się kilku wiejskich gapiów. Przyglądam się sytuacji i widzę, że ludzie naskakują na niego i twierdza ze jechał za szybko i to jego wina i w ogóle młody wariat i mógł ich przecież wyminąć a nie się ładować na maskę. Ten jest w lekkim szoku i stwierdza że nie będzie dzwonił po policję. Polecam mu, żeby jednak to zrobił, bo wina jest ewidentnie kierowcy samochodu, nawet jeśli jechał trochę za szybko i pomijając uszkodzony sprzęt, to może się okazać że ucierpiało także jego zdrowie. Wtem doskakuje mnie jakiś dziadek i wyklina mnie od najgorszych. Grozi że zaraz stąd wyjadę z dwoma śliwami pod oczami i chce wziąć od drugiego krykę żeby mnie sprać 😀 Mówię, że niech tylko mnie spróbuje dotknąć… ale wtedy przypominam sobie że jadę maraton i szkoda go zakończyć w taki głupi sposób. Oczywiście w żadną bójkę bym się nie wdawał, ale sytuacja zmierzała w złym kierunku 😉 Mój niedoszły napastnik uciekł do sklepu coś mamrocząc jeszcze pod nosem, a ja po przebraniu w strój przeciwdeszczowy ruszam dalej zanim zjawi się policja. Kilka km dalej mijam radiowóz.
Za Gibami, po zjechaniu z głównej drogi prowadzącej do Augustowa, ktoś macha do mnie spod wiaty i zaprasza do siebie. Niestety nie pamiętam imion, ale to jakaś rowerowa para kibiców częstuje wodą i naleśnikami. Twierdzą, że to dla wszystkich, więc postanawiam się skusić na jednego – dzięki, był pyszny 🙂 Trochę ciężko się stamtąd ruszyć, bo pada nieprzerwanie od rana, a teraz jakby jeszcze mocniej. Jadąc dalej, postanawiam dociągnąć tego dnia do Krynek, gdzie podobno znajdę jakieś schronisko młodzieżowe. Jestem kompletnie przemoczony, więc nocleg na dziko nie wchodzi w grę. Im bliżej wieczora, tym zimniej się robi. Ponura aura potęguje senność i zmęczenie.

Jadę praktycznie bez przerwy, bo postoje nie są w tych warunkach przyjemnością. Do Krynek docieram nieźle wypruty, jednak myśl, że zaraz zrzucę z siebie to wszystko dodaje mi otuchy.


Dopytuję policjanta o schronisko młodzieżowe ale nie jest w stanie mi pomóc. Zaczynam podejrzewać najgorsze. Dopytuje jeszcze jakąś panią i nakierowuje mnie na szkołę. Jest schronisko! Zamknięte! A numer telefonu nieaktywny. Stoję w tym deszczu podłamany i kombinuję co dalej. Do następnej opcji noclegowej prawie 50 km. Muszę jeszcze coś podziałać lub jechać dalej. Spotykam jeszcze raz tę samą kobietę i daje mi namiary na jakiś inny nocleg w tej pipidówie. Podjeżdżam pod dom, światła się świecą – jest nadzieja. Pukam, nikt nie otwiera. Znajduję numer i dzwonię, jednak kobieta od razu mówi że nie ma miejsc i się chce rozłączyć. Zagaduję jednak, że maraton, że cały dzień w deszczu, że mam materac i śpiwór, że tylko suchy kąt potrzebny, że może być garaż lub cokolwiek.
Po chwili namysłu stwierdza, że w sumie to ma jeden pokój, ale nieposprzątany… i nie wie czy mi taki będzie odpowiadał. Mówię, że biorę na pewno 🙂 Nalega, bym najpierw zobaczył. Okazuje się, że to porządny pokój z 3 łózkami i łazienką, a jedyny „bałagan” polega na tym, że na dwóch łóżkach jest używana pościel 😉 Proponuje 20 zł, więc tym bardziej biorę z pocałowaniem ręki. Wyskakuję jeszcze na drugą stronę ulicy do karczmy na pierogi, dalej szybki prysznic i po ustawieniu budzika na 4h momentalnie zasypiam.
Dzień 3:
Krynki – Dorohusk
353 km | 1239 m
Śpię bite 4h bez przerwy, aż do budzika. Okaże się, że to najdłuższy nieprzerwany sen w trakcie całego maratonu. Wszystkie ubrania są nadal kompletnie mokre, bo w pokoju chłodno. Cudowne uczucie wkładać na siebie to wszystko z powrotem i wyjść o 2:30 w nocy na zewnątrz 😉 Plus jest taki, że w końcu przestało padać, więc pedałując odpowiednio dynamicznie można to mokre odzienie na sobie jakoś ogrzać.
Ruszam więc żwawo, ale po chwili coś mi nie pasuje. Dlaczego jadę na północ? Ok, jadę w złym kierunku, dobrze że się zorientowałem odpowiednio wcześnie 🙂
Po ciemku pokonuję jedyny szutrowy odcinek trasy (ok 5km). Po deszczach jedzie się tu dosyć kiepsko, ale bez tragedii. O poranku zajeżdżam do Hajnówki, spragniony normalnego jedzenia.


Udaje mi się upolować jakiś hotel, gdzie o tej godzinie podają już śniadanie w formie bufetu. Za 20 zł mam niezłą wyżerkę, ale czasu schodzi mi tu sporo, bo nie umiem przestać jeść 😉
Około południa ląduję w Siemiatyczach. Jestem dopiero 4 godziny po porządnym śniadaniu, ale widok baru mlecznego wywołuje u mnie taki głód, że muszę się zatrzymać. Warto było, bo w pół godziny solidnie pojadłem i jeszcze zabrałem pyszne krokiety na drogę. Dalej, w Neplach przed Terespolem obowiązkowe foto z czołgiem.


Kawałek dalej doganiam Daniela Śmieję. Dziś naszą trasę przecina sporo komórek burzowych, które gdy już nadchodzą, to warto przeczekać, bo opad trwa chwilę, a nie jest się ponownie mokrym. Momentami wjeżdża się w rejony, gdzie kałuże są olbrzymie, a woda nadal spływa strumieniami i widać że przed chwilą lało solidnie. Robimy z Danielem taki krótki postój pod wiatą, ale ponieważ jedziemy solo, to ja zostaję jeszcze na krokieta i tym sposobem się rozdzielamy 😉

Dalej doganiam Emesa, który poluje na jakiś sklep. Robimy wspólne zakupy we Włodawie, dołączając ponownie do Daniela. Zjadamy tutaj też wspólną kolację. Gdy zbieramy się do wyjścia, w lokalu zmienia nas Stasiu Piórkowski. Po pewnym czasie wyprzedzam Emesa, który wyjechał trochę wcześniej. Tutaj chyba widzimy się ostatni raz na trasie – później będę miał do niego ciągłą stratę kilku godzin aż do mety.

Jadąc wzdłuż Bugu docieram do Dorohuska. Zapowiada się zimna noc. Śmiać mi się chce, gdy przypominam sobie jak jeden z uczestników (nie pamiętam kto) przed startem obiecywał sobie, że jak dojedzie do Bugu właśnie, to się w nim wykąpie – powodzenia 😉 No ale mało kto spodziewał się, że o tej porze roku warunki tutaj będą tak fatalne.
Mijam Biedronkę całodobową, ale w sumie mam jeszcze sporo zapasów, więc zaczynam szukać miejsca pod materac. Znajduję jakiś zespół szkolny i rozkładam się pod drzwiami.

Pomimo bardzo chłodnej nocy śpię całkiem komfortowo około 4h. Oczywiście nie obyło się bez pobudek w trakcie, bo człowiek pomimo dużego zmęczenia jest ciągle nakręcony.
Dzień 4:
Dorohusk – Ustrzyki Dolne
296 km | 2111 m
Około 4:30 jestem z powrotem na rowerze. W końcu mamy słoneczny poranek. W towarzystwie nadbużańskich mgieł zjadam zimne pierogi, które wiozę od Włodawy.

Dalej przejeżdżam przez Zosin, czyli najbardziej na wschód położoną miejscowość w Polsce. W Hrubieszowie zahaczam o Orlen. Przed Tomaszowem Lubelskim, jakoś przed południem dopada mnie największy dotąd kryzys. Jestem kompletnie wykończony i ledwo jadę. Dodatkowo jestem bardzo śpiący i po prostu czuję się bardzo kiepsko i niepewnie. Gdy wjeżdżam na dosyć ruchliwą drogę robi się już zbyt niebezpiecznie, więc po prostu wchodzę w las, kładę rower, zjadam cokolwiek i tak jak stoję, ładuję się na ściółkę tuż obok i momentalnie zasypiam.

Po około pół godziny budzę się i oceniam swój stan. Jest trochę lepiej, ale nie jest to forma z jaką mógłbym dalej jechać. Kulam się wiec do Tomaszowa, gdzie robię duże zakupy w Biedronce i znajduję bar mleczny, gdzie posilam się porządnie. W mijanym sklepie militarnym wypatruję jeszcze odblaskową opaskę, która okazuje się idealnie pasuje na mój kuferek.
Na tym wszystkim schodzi mi 1,5 godziny, ale warto było, bo poczułem się zdecydowanie lepiej.
Za Narolem zaczyna padać deszcz. Na szczęście przelotny i późnym popołudniem nawet wychodzi słońce, więc i morale rośnie.

Pierwsze góry są już w zasięgu ręki. Do Przemyśla dojeżdżam wieczorem. Robię zakupy i zamawiam jakiś makaron. Całkiem smaczny, ale nie jest to porcja maratońska 😉

Mimo wszystko pierwsze podjazdy idą mi całkiem dobrze. Niebo się klaruje i widać pięknie gwiazdy, jednak robi się bardzo zimno. Na podjeździe pod Arłamów wyprzedzam jednego z zawodników. Prowadzi rower pod górę, jest trochę zrezygnowany. Chwilę dyskutujemy i jadę dalej. Po dość długim i zimnym zjeździe łapie mnie senność i postanawiam się zdrzemnąć. Znajduję jakieś wiaty, zaczynam się rozkładać ze śpiworem, ale przejeżdżające auto daje mi światłami po oczach, uświadamiając że nie jest to dobra miejscówka na sen. Dodatkowo zdałem sobie sprawę jak jest zimno i że najlepiej będzie rozejrzeć się za normalnym noclegiem.
Ruszam dalej i po pokonaniu kilku wzniesień jestem w Ustrzykach Dolnych. Dzwonię na dzwonek do jakiegoś hoteliku – nikt nie otwiera. W innym trwa jakaś impreza, ale postanawiam spróbować – brak miejsc. Błądzę po jakichś uliczkach, tracąc tylko czas. Zrezygnowany i zmęczony ruszam dalej, bo co innego mi pozostało. Już przy wyjeździe z miasta dostrzegam jakiś gościniec (zdjęcie robione już o poranku), gdzie drzwi wejściowe są otwarte i nawet świeci się światło.

Wchodzę do środka, ale nikogo nie ma. Znajduję numer telefonu i pomimo że jest 1 w nocy, postanawiam zadzwonić. Niestety nikt nie odbiera. Wchodzę jeszcze raz nieśmiało i rozglądam się po wnętrzu. W jednym z pokoi nasłuchuję jakieś rozmowy. Pukam więc, ale rozmowy cichną i nikt nie otwiera. Po jakimś czasie ktoś powoli otwiera drzwi. Pytam o możliwość noclegu, ale tłumaczą że sami ledwo znaleźli miejsce na nocleg i raczej kiepsko z tym będzie. Postanawiam jeszcze raz zadzwonić. Odbiera pan z zaspanym głosem. Pomimo późnej pory spokojnie odpowiada że niestety nie ma miejsc. Przepraszam że niepokoję tak późno i tłumaczę sytuację. Że maraton, że śpiwór mam, że na 4 godziny itp. Mówi, że nie ma go na miejscu, bo jest obecnie na Śląsku, ale dodaje: „Pan posłucha. Proszę sobie wejść na pierwsze piętro, tam na korytarzu jest kanapa, to proszę się przespać. Niżej jest kuchnia, można zrobić herbatę itp. Jest też łazienka. Jak rano ktoś będzie pytał, to pan ze mną rozmawiał. Powodzenia.”
Ale ulga! Szacunek dla tego Pana za podejście 🙂 Ostatecznie ląduję jakiejś kanapie. Jest dobrze! Dobranoc 🙂
