Dzień 1:
Arco (Włochy) – Martin (Szwajcaria) – Brixlegg (Austria)
Pomimo że budzik ustawiony mam na bodaj 6 rano, to budzę się już o 4 i z dalszego spania nici. Po śniadaniu i spakowaniu wszystkiego, udajemy się na miejsce startu. Tutaj już pełno zawodników, ostatnie chwile przed startem upływają w dobrych humorach, sporo pogaduszek, fotek itp. 🙂 Organizatorzy sprawdzają obowiązkowe oświetlenie, wygłaszają ostatnie przemowy i punkt 8:00 wszyscy jednocześnie ruszamy na pierwsze kilometry, zapuszczając się w wąskie uliczki Arco. Po wyjechaniu poza większe zabudowania, ślad zaczyna prowadzić po ścieżkach rowerowych, byśmy po kilku kilometrach mogli zaliczyć pierwszy srogi podjazd na naszej trasie. Dzięki niemu duża grupa która dotąd jechaliśmy zaczyna się rozciągać i powoli tworzą się mniejsze grupki. Ta w której ja jadę, początkowo sunie trochę na urwanie karku. Na wąskich asfaltach dochodzi nawet do kilku niebezpiecznych sytuacji z rowerzystami jadącymi z naprzeciwka. Ścieżki są bardzo dobrej jakości, z dala od ruchu samochodowego, więc w połączeniu z pięknymi alpejskimi krajobrazami, jedzie się bardzo przyjemnie. Szybko zaczyna jednak dokuczać upał. Gdzieś z boku dostrzegam Łukasza Mirowskiego grzebiącego coś przy kole. Pytam czy czegoś nie potrzebuje i jadę dalej. Pomimo że jesteśmy w Alpach, to teren w dolinie jest raczej płaski i wznosi się tylko nieznacznie.
Jazda w grupie na tym odcinku idzie jako tako, jednak gdy w końcu zostaje nas kilka osób i można zacząć pracować równo na zmianach, nagle poszczególni członkowie zaczynają zjeżdżać do wodopojów i bardzo szybko zostaję sam 😀 Gdzieś przed Merano poznaję sympatycznego Hiszpana Pablo Wunsch, z którym będę się spotykał na trasie nie raz.W centrum miasta, po około 140 km od startu postanawiam zrobić przerwę w przydrożnym McDonald’s. W pobliskim sklepie robię jeszcze mały postój na zakupy. Gdy tak sobie uzupełniam bidony, zaczynam się na poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie wjechałem już jakimś cudem do Austrii, bo wszyscy tutaj mówią do mnie po niemiecku, a także napisy wokół są w tym języku 😉
Za miastem rozpoczyna się w zasadzie 50-kilometrowa wspinaczka doliną Val Venosta, aż na przełęcz Passo di Resia (1507m). Tutaj zaczynam odczuwać w nogach balast który ze sobą wiozę. Przy jednym z wodopojów spotykam Maćka Skowronka, który jest trochę zdziwiony tym, że byłem za nim. Jedziemy kawałek wspólnie i gawędzimy, ale zgodnie stwierdzamy, że na długich podjazdach to najlepiej jak każdy pojedzie swoim tempem. Na jednym z bardziej stromych odcinków słońce tak bardzo mi dokucza, że postanawiam schować się do cienia i chwile odsapnąć. Tutaj wyprzedza mnie Maciek, jednak po pewnym czasie zauważam jego rower przy jednym z lokali. Postanawiam też tam zajrzeć i w czasie gdy on zajada się pucharkiem lodów, ja na szybko wypijam kufel zimnej coli i ruszam w dalszą drogę. Tutaj widzimy się na trasie ostatni raz.
Na samej przełęczy, gdy robię sobie pamiątkowe zdjęcie z tablicą, zagaduje do mnie nadjeżdżający zawodnik. Chwilę rozmawiamy po angielsku, jednak gdy dowiaduje się że jestem z Polski, przechodzi szybko na całkiem płynna polszczyznę. Coś mi tu nie pasuje, bo przecież poznałem wszystkich startujących Polaków. Żartuje, że jest szpiegiem w Polsce 😉 Tak poznaję Taras Trush z Ukrainy.
Następne kilometry, w tym niewielki ale malowniczy odcinek przez Szwajcarię, pokonujemy więc wspólnie. Rozpoczyna się pierwsza nocka i po tym, gdy przegapiam jeden ze skrętów i zawracam na właściwą drogę, spotykam Katję Kircher, Niemkę mieszkającą w Szwecji. Wspólnie pokonujemy kilkadziesiąt kilometrów. Jedzie się dobrze, bo jest się do kogo odezwać. Po pewnym czasie dołączają do nas dwie osoby. Jakoś przed północą, Katja po wypatrzeniu opuszczonych drewnianych domków, postanawia zjechać na sen. Mi się jedzie całkiem dobrze, więc postanawiam dociągnąć co najmniej do Innsbrucka, a następnie zdrzemnąć się gdzieś w śpiworze, by nie tracić za wiele czasu na rozkładanie biwaku.
W centrum miasta postanawiam coś zjeść, ale w okolicach 1 w nocy pozostaje mi tylko lokal z kebabem. Kawałek dalej znajduję tuż przy rzece ławkę, więc zarządzam sobie postój i ładuję się do śpiwora. Niestety nawet dobrze nie udało mi się zasnąć, a zaczyna padać deszcz. Zaczynam się więc zwijać, gdy nagle przestaje. Odbieram to jako przelotny incydent i wskakuję z powrotem do worka 😉 Niestety po pewnym czasie znów zaczyna, więc wkurzony zbieram się do dalszej drogi, przy okazji ubierając kurtkę. Straciłem tylko 2 godziny, a nie pospałem prawie wcale.
W czasie deszczowego odcinka dogania mnie Belg Rudy Rollenberg, który brał udział również w ubiegłorocznej edycji, zajmując 4 miejsce, ale na koncie ma też TCR. W miejscowości Wattens zaprasza do właśnie otwieranej piekarni. Początkowo dołączam, ale po chwili namysłu postanawiam poszukać czegoś mniej słodkiego do jedzenia i ruszam dalej. W Schwaz wypatruję McD i pomimo że otwierają dopiero za 15 minut (jest ok 6 rano), postanawiam poczekać i wykorzystać ten czas na przepakowanie się i przebranie, bo deszcz ustał już raczej na stałe. Gdy po posiłku ruszam dalej jest już całkiem jasno. Za miasteczkiem Jenbach wybija mi pierwsza doba od startu, w czasie której przejechałem 406 km. Wynik całkiem niezły, gdyby jednak udało się przespać te 2 godziny jak planowałem.
Dzień 2:
Brixlegg (Austria) – Doggendorf (Niemcy) – Železná Ruda (Czechy)
Ten poranny odcinek przez Austrię wspominam bardzo dobrze. Trasa prowadzi bocznymi drogami przez niewielkie miasteczka, które są bardzo zadbane. Bardzo rzuca mi się w oczy to, że nawet różnego rodzaju deski, snopy siana itp. leżące na polach są ładnie poukładane i widać że wszystko ma swoje miejsce. Także pozostałem elementy infrastruktury są dobrane tak, że to wszystko po prostu dobrze wygląda.
Pomimo, że niebo w większości jest zachmurzone, temperatura rośnie bardzo szybko do poziomu nieznośnego – jest parno i duszno.
Droga do granicy z Niemcami robi się ruchliwa. Gdy przy jej przekraczaniu chcę oprzeć rower o znak, by zrobić pamiątkowe zdjęcie, trąbi na mnie stojący obok radiowóz i policjant macha palcem że nie wolno. Bez sensu. Robię je więc dalej przy jakimś budynku, bo trasa prowadzi tak, że przecina się granicę 2 razy 😉
Około południa, zaczynam się rozglądać za jakąś opcją gastronomiczną. W Wasserburgu planuję zjechać gdzieś bliżej centrum, ale gdy mijam duży sklep z napojami, postanawiam zjechać na większe tankowanie. Jest to nie lada rarytas, bo w niedzielę sklepy w Niemczech są w większości pozamykane. Chwilę po mnie zjeżdża tu też para z USA, jadąca pod banderą głównego sponsora (Specialized), czyli Rita Jett i Eric Nohlin. Eric jest głównym pomysłodawcą i projektantem AWOLA, czyli roweru na którym jadę ja 😀 Podpytuję go, co myśli o mojej konfiguracji bagażowej, ale odpowiada dosyć dyplomatycznie, ze najważniejsze że się sprawdza itp. 😉 Cóż… przyodzianie go w kuferek sprawiło, że ojciec nie rozpoznał jednego ze swoich dzieci i jest trochę zmieszany, gdy stukam w napis AWOL na ramie 🙂 Oczywiście nie omieszkam zrobić pamiątkowego zdjęcia z jego maszyną z najwyższej półki. Ps. Torby to też specjalna wersja, mająca promować serię i świecić w ciemności czy coś w ten deseń 😉
Gdy ruszyłem dalej, zorientowałem się że minąłem miasto, a ostatecznie nic nie zjadłem. W dalszej drodze poznaję Szwajcara Heinza Rothenbuhlera, więc wspólnie kombinujemy gdzie można coś zjeść.
Upał doskwiera strasznie, więc gdy mijamy czynną lodziarnię, postanawiamy zajrzeć do środka. Heinz zagaduje o banany, które widzimy gdzieś za szybką witryny. Mają one służyć do przyozdabiania deserów, więc nie chcą nam odsprzedać, ale gdy pojawia się właściciel, sprzedaje nam „nur zwei” w cenie nur 1€/sztuka 😉
Dalej jadę samotnie, by w miejscowości Gangkhofen w końcu zajechać do pizzerii na porcję spaghetti. Wieczorem dogania mnie Katja i jedziemy wspólnie podziwiając zachód słońca. W Plattling zza płotu krzyczy do nas poznany wcześniej Heinz. Siedzi w fajnym orientalnym barze. Postanawiamy dołączyć do niego, bo jakieś pikantne chińskie jadło to jest to, czego teraz potrzebuję 😉 To był dobry ruch, bo jedzenie pyszne, a towarzystwo też bardzo fajne i można się podzielić wrażeniami z jazdy. Myślę sobie, że chyba trochę za dużo tych postojów, ale z drugiej strony takie spotkania i wspólne posiłki z innymi uczestnikami to bardzo fajny element całości i to właśnie takie momenty zapisują się w pamięci pomiędzy długimi kilometrami często monotonnej jazdy.
Moi towarzysze planują nocleg na pobliskim polu kampingowym, na co namawiają także mnie. Ja jednak stwierdzam, że nie po to targam namiot, żeby z niego nie skorzystać, tym bardziej na tym początkowym etapie. Rozdzielamy się więc, a ja postanawiam rozbić się gdzieś w połowie dość długiego i ciężkiego podjazdu który czeka na mnie tuż za miejscowością Deggendorf. Niestety nie do końca jest tak, jak to sobie wyobrażałem. Podjazd przez spory odcinek prowadzi po terenie zabudowanym, dopiero później zagłębia się bardziej w las. Jest ciemno i stromo, po lewej zbocze, po prawej płynie strumyk, więc płaskiego miejsca brak. W końcu udaje mi się wypatrzyć kawałek polany, jednak położony tuż przy samej drodze. Rozbijam się, jednak gdy próbuję zasnąć dociera do mnie, że niestety trasa jest dosyć ruchliwa także nocą. Co chwilę budzi mnie więc samochód lub co gorsza motor, katujący na wysokich obrotach nachylony mocno asfalt. Jednym ciągiem udaje mi się przespać może z godzinę… pozostałe 2-3 to drzemki przeplatane wkurzaniem się na siebie, że kolejną nockę zawaliłem i dalej będzie ciężko, bo ja przecież lubię spać! 🙂
Chwilę po godzinie 4 jestem z powrotem na trasie i męczę resztę stromego podjazdu. Na prawie 10 km zjeździe marznę, bo nie założyłem sobie nawet nogawek i dół mam na krótko. Dalej trasa wiedzie pasmem Szumawy, aż do granicy z Czechami, głównie pod górę. Wyprzedzam tutaj parę chłopaków z UK, o azjatyckiej urodzie.
Po przekroczeniu granicy zjeżdżam na stację benzynową, ogarniam się i wykładam na chwilę na pobliskiej ławce. Co chwilę atakują mnie wielkie muchy, więc z chwili wytchnienia nici. Dodatkowo pomimo że jest 8 rano, słońce już daje popalić ostro, co tylko jest zapowiedzią tego ci będzie się działo w ciągu reszty dnia. W tych okolicznościach wybija druga doba wyścigu, podczas której przejechałem 284 km.
Dzień 3:
Železná Ruda (Czechy) – Gate 1 Praga – Jiczyn (Czechy)
Czechy witają mnie przede wszystkim przeciwnym wiatrem. Teren jest bardzo pofałdowany, ale nie na tyle by choć czasami przed nim chronić. Dodając do tego srogi upał i bardzo dużo złych asfaltów, jedzie mi się bardzo źle. W Sušicach zjeżdżam na zakupy do Lidla. Niestety dwie poprzednie zawalone w kwestii snu noce zaczynają zbierać żniwo. Postanawiam zjechać na przydrożną polanę i spróbować się odmulić w cieniu drzewa.
Po niecałej godzinie odpoczynku i krótkiej drzemce jest trochę lepiej, więc ruszam dalej. Po chwili doganiają mnie Katja wraz z Heinzem. Uświadamiam sobie, że jednak pójście z nimi poprzedniej nocy na camping byłoby lepszym wyjściem, bo prawdopodobnie byłbym w tym samym miejscu, a miałbym przespane pewnie jakieś 4-5 godzin. Ale teraz to sobie można gdybać 😉
Jedziemy trochę wspólnie i wymieniamy doświadczenia ubiegłej nocy. Upał doskwiera mocno, a moim towarzyszom zaczyna brakować picia, więc robimy postój na niewielkiej stacji benzynowej. Sklepów w Czechach jest przy trasie niewiele, więc Katja martwi się jak to będzie w Polsce, bo słyszała że u nas w kraju to w ogóle dziko i nie wszyscy mówią po angielsku 😉 Uspokajam ją że nie musi się o to martwić, ale mimo wszystko prosi żeby nauczyć ją jak się mówi „potrzebuję wody” albo „jestem głodna” 😀
Gdy ruszamy dalej, okazuje się, że droga po której prowadzi nasza nitka jest zamknięta. Mimo wszystko postanawiamy jechać dalej i po kilku minutach napotykamy przyczynę – rozgrzebany most kolejowy, na którym odbywają się prace budowlane. Udaje nam się jakoś przeprowadzić bokiem rowery, ale żeby przedostać się na drugą stronę, panowie musza przerwać pracę i nas przepuścić. Mówią że nie jesteśmy pierwsi, ale nie robią jeszcze większego problemu. Zastanawiamy się tylko na ile starczy im cierpliwości, bo za nami jest przecież dobre kilkadziesiąt osób 😉
Gdzieś po drodze, na jednym z wielu czeskich dziurawych zjazdów otwiera mi się kuferek i muszę się zatrzymać by z nim powalczyć. Mówię towarzyszom, żeby na mnie nie czekali, więc już po chwili znikają mi na horyzoncie. Odkrywam jednak, że ich towarzystwo pomagało mi trzymać sensowne tempo, a w samotności ponownie zaczynam zamulanie. Zaczynam więc pościg i po kilku kilometrach naginania prawie udaje mi się ich dopaść, jednak w centrum Příbramu widzę że zjeżdżają z trasy. Pomyślałem, że pewnie szukają jakiegoś sklepu czy też restauracji, a że sam nie chciałem kolejnego postoju, to postanawiam jechać dalej. Szybko okazuje się jednak, że władowałem się w brukowane centrum miasta, a oni nigdzie nie zjeżdżali, tylko je sobie sprytnie ominęli 🙂 Gdy się tak tłukę po uliczkach, a przede mną pojawia się brukowany podjazd, jakoś bezmyślnie wrzucam z tyłu kilka koronek wyżej, nie zauważywszy, że z przodu jestem dalej na blacie 😉 Efekt jest taki, że wózek przerzutki wyprostował się całkowicie w poziomie, a łańcuch stworzył jedną bardzo ciasną pętlę. Na tyle, że nawet szarpiąc ręcznie nie udaje mi się go zrzucić na mniejszą zębatkę. W końcu z pomocą jakichś narzędzi udaje mi się to podważyć i na szczęście obyło się bez poważnych uszkodzeń przerzutki, bo już się zacząłem martwić. Nie wiedziałem, że tak się w ogóle da 🙂
Po tym wszystkim dalszy pościg nie ma już oczywiście sensu, więc zaczynam zamulać i kombinować. Uświadamiam sobie, że do Pragi pozostało niecałe 40 km, a wjeżdżanie do tak dużego miasta w godzinach popołudniowych nie będzie najlepszym pomysłem. Dodatkowo grzeje niemiłosiernie, a wiatr cały czas mocno przeszkadza, więc gdy wjeżdżam w niewielki ale gęsty las i czuję odrobinę chłodu, postanawiam zaryzykować i zrobić sobie nocleg już teraz, pomimo że godzina wczesna. Zdaję sobie sprawę, że jeśli będzie to kolejna zła noclegowa decyzja i zawalę trzecią noc, to będzie już bardzo kiepsko. Na niewielkiej przełęczy, na wysokości 600 m.n.p.m odbijam kilkadziesiąt metrów bezpośrednio w las (nie chciałem ryzykować ponownie hałasów z drogi) i rozkładam namiot w przyjemnym młodniku.
W ten sposób udaje mi się przespać w spokoju około 4 godzin i w dalszą drogę ruszam chwilę przed 23. W zasadzie to próbuję, bo po ciemku las wygląda zupełnie inaczej i coś nie mogę znaleźć ścieżki którą się tu dostałem. W końcu postanawiam skorzystać z pomocy Garmina i okazuje się, że szedłem w złym kierunku 😉 Przedzieram się więc przez jakieś chaszcze na azymut i znajduję asfalt.
W końcu jedzie się dobrze i do stolicy Czechów docieram około 1 w nocy. Oczywiście centrum turystyczne gdzie znajduje się oficjalny punkt kontrolny jest zamknięte, więc nie mam możliwości zdobycia pieczątki do książeczki. Pytam w pobliskim barze orientalnym o jakąkolwiek pieczątkę, żeby mieć pamiątkę, ale nic nie mają. W międzyczasie zdąża zaczepić mnie prostytutka i jakiś szemrany typek ze słowem cocaine na ustach. Takie to uroki centrum wielkiego miasta w środku nocy 😉
Znajduję najbliższy McDonald’s i robię sobie krótką przerwę, a przy okazji udaje mi się upolować pieczątkę z McCafe. Żeby wyjechać z miasta jadę nadwełtawskimi bulwarami, pełnymi nocnych imprezowiczów. Około 4 nad ranem, przy niewielkim rynku jednego z mijanych miasteczek wyczuwam zapach świeżego pieczywa. Przez uchylone drzwi wypatruję sterty gorących drożdżówek, więc wołam krzątającą się kobietę z prośbą o zakup kilku i napełnienie bidonu wodą (pomimo wczesnej godziny cały czas jest ciepło). Pani jest bardzo miła i po chwili ruszam z zapasami, które jednak znikają bardzo szybko i tylko żałuję że nie wziąłem z 10 sztuk (serio).
Trzecią dobę jazdy kończę w czeskim Jiczynie z dystansem 963 km od startu. Jest dobrze, planowo 🙂