Dzień 7:

Knyszyn (Polska) – Šakiai (Litwa)

Do granicy z Litwą coraz bliżej, a ja miałem przecież w planach porządny nocleg w naszym kraju. Na swojej rozpisce miałem namiary na agroturystykę, więc podczas zakupów w Korycinie dzwonię do gospodarzy i zaklepuję sobie na dziś wieczór nocleg. Ufff, teraz trzeba tam tylko dojechać 😉

Około południa znów dogania mnie Pablo. Robimy szybki postój na zimne picie w typowo wiejskim sklepie. Dalej niebo zaczyna bardzo szybko ciemnieć i dopada mnie krótka i gwałtowna burza. Wieje i leje mocno, ale nie zatrzymuje się, bo w sumie nie widzę sensu przebierania się na chwilę w coś przeciw deszczowi. Tym sposobem kompletnie przemoczony , tym razem ja doganiam  hiszpańskiego kolegę.

Odtąd wspólnie dojeżdżamy aż do Suwałk, gdzie stołujemy się w McD. Po chwili dołącza do nas Alex, zawodnik z Anglii. Fajnie się rozmawia, ale jechać trza. Za miastem teren robi się pagórkowaty i coraz przyjemniejszy dla oka. Doganiamy tu Heinza, którego ostatnio widziałem w Czechach. Narzeka na stan polskich dróg. Na horyzoncie pojawia się jeszcze jedna postać. Kolega wygląda kiepsko, widać że w kryzysie. Próbuje utrzymać się trochę z nami, ale już po chwili kręci głową i zostaje z tyłu, pomimo że sami wcale nie szarżujemy.

Przed Wiżajnami oddzielam się od reszty, robię zakupy i zjeżdżam trochę z trasy na miejsce mojego noclegu. Gospodarstwo mieści się w Stankunach, tuż przy granicy z Litwą. Jeden dom jest zamieszkały przez rodzinę właścicieli, a drugi w którym śpię jest dla gości. Poza mną są jeszcze jacyś stali bywalcy, ale jest spokojnie i postanawiam w końcu pospać porządnie.

Po szybkim prysznicu w końcu ładuję się pod kołderkę. Myślę sobie, że przejazd przez Polskę wyszedł mi poniżej oczekiwań. Dużo przeciwnego wiatru i ciągłe męczące upały dały się we znaki. Ale przecież  właśnie ta nieprzewidywalność warunków to całe sedno tej „zabawy” 😉 Nadal jednak jestem ponad swój plan minimum, więc nie ma co zbytnio narzekać.

Pospałem dobrze, około 8 godzin i chwilę przed 5  jestem już w siodle. Te mazurskie rejony są super, a poranne mgły dodają klimatu. To jeden z najprzyjemniejszych dotąd ranków.

Po przekroczeniu litewskiej granicy, wyłączam całkowicie transmisje danych w telefonie. Będę jechał tuż przy samej granicy z Rosją, a połączenie z tamtejsza siecią może mnie słono kosztować. Na pewnym odcinku jadę nawet bezpośrednio wzdłuż płotu zbrojonego drutem kolczastym. Teren się wypłaszacza, a moją uwagę zwracają olbrzymie przestrzenie i jakieś takie… przejrzyste powietrze. Naprawdę – nie wiem czego to efekt, ale krajobrazy stały się bardzo wyraźne, ostre i nasycone kolorami. A może to tylko takie wrażenie, bo się w końcu wyspałem 😉

Przed Šakiai spotykam Tarasa Trush. Ostatni raz widzieliśmy się w Szwajcarii, więc kawałek stąd. Kolega szuka lekarza, bo ma na nodze ranę z prowizorycznym opatrunkiem i chce żeby ktoś mu na to zerknął fachowym okiem. Kończymy tutaj 7 dobę jazdy. U mnie na liczniku 240 km – niby nie za wiele, ale biorąc pod uwagę długi i porządny wypoczynek nie jest źle i mam nadzieję odbiję to sobie w kolejnych dniach jazdy 😉

Dzień 8:

Šakiai (Litwa) – Kegums (Łotwa)

W miasteczku w markecie robię zakupy. Mają tutaj na Litwie pyszne kefiry, które przy trwających upałach wchodzą mi wyjątkowo dobrze 😉 W miejscowości Jurbarakas przekraczam rzekę Niemen. Przestrzenie i przejrzystość nadal robią na mnie wrażenie.

Na Litwie funkcjonuje jeszcze sporo szutrowych dróg. Można powiedzieć „jak wszędzie”, ale tutaj nie są one jakiejś podrzędnej kategorii, lecz często łączącą bezpośrednio niewielkie miejscowości. Na jednym z takich krótkich odcinków łapię gumę w tylnym kole (swoją drogą jedyną podczas całej trasy). Słońce pali niemiłosiernie, więc chowam się pod jakieś krzaki do cienia i naprawiam dętkę dużą łatką. Niestety po nabiciu większego ciśnienia puszcza toto i muszę rozbierać koło od nowa. Trochę się wkurzam, ale stwierdzam że może za szybko to chciałem zrobić i kolejnej naprawie poświęcam więcej czułości 😉 W końcu całość wygląda ok, więc ruszam dalej, jednak po przejechaniu kilkudziesięciu metrów znów to samo… opieram rower o drzewo i wkurzony rozbieram wszystko ponownie, z zamiarem wymiany dętki na nową. Szkoda mi jej jednak, bo dziurka jest niewielka, a przede mną jeszcze jakieś 2 tysiące kilometrów. Postanawiam spróbować jeszcze raz, tym razem naklejając najmniejszą z łatek. Działa! (swoją droga mam ją na kole do teraz, więc wytrzymała kilka kolejnych tysięcy 🙂 ). Po godzinie przymusowego postoju w końcu jadę dalej.

Z relacji Michała Wilka na FB dowiaduję się, że czeka mnie około 40 kilometrów szutrowej drogi, na której przejeżdżające samochody wzbijają w powietrze tumany kurzu. Faktycznie jakość nawierzchni robi się coraz gorsza, aż pozostaje tylko wąski pas asfaltu po środku, a po bokach piach i kamienie. Nie jest jednak tak źle jak opisywał i jedzie mi się bardzo przyjemnie.

Klimaty litewskich wsi bardzo mi się podobają. Wiele zabudowań jest jeszcze całkowicie drewnianych, a dodatkowo co jakiś czas „straszą” opuszczone postsowieckie budowle. Ludzie których spotykam witają mnie i machają serdecznie. Jedzie się sielankowo, gawędzę też przez telefon z Laurą 🙂 Ruch samochodowy prawie nie istnieje.

Gdy słońce chyli się ku zachodowi, zbliżam się do granicy z Łotwą. Droga jest rozkopana i ustawiona jest sygnalizacja wahadłowa, jednak z uwagi na brak samochodów nie ma się co nią przejmować. Gdy przekraczam granicę jest tylko gorzej. Momentami nie da się jechać.

Michał miał rację – myślę sobie – pewnie jak tu jechał, to ruch był spory i wtedy nie było kolorowo. Mi się udało w miarę trafić, bo jest sobota – on był już tutaj 2 dni temu.

Gdy nawierzchnia zmienia się w wielkie i luźne kamienie, postanawiam zjechać na skoszone obok pole, bo nawet po tym idzie to szybciej, a ryzyko przecięcia opony mniejsze 😉 Asfalt witam z ulgą. W łotewskiej Bausce odwiedzam stację benzynową. Jest wypasiona – zjadam tortille, zapijam świeżo wyciskanym sokiem i ogarniam się w toalecie. W mieście trwa jakiś koncert i słychać muzykę.

Cieszę się, że te daremne drogi są już za mną. Za miastem łapie mnie noc, więc rozkładam namiot na miedzy. Licznik pokazuje 240 km, ale do zamknięcia pełnej doby mam jeszcze prawie 10 godzin. Dlatego daję sobie 3 godzinki snu i zamierzam kolejnego pociągnąć troszkę więcej.

Tym sposobem o 3:30  mam już wszystko spakowane i ruszam dalej, pełen entuzjazmu. Trwa on tylko chwilę, bo już po zaledwie kilku kilometrach stan drogi zaczyna się stopniowo pogarszać, by ostatecznie zamienić się w typowy szuter. Zaczynam sobie uświadamiać, że drogowskaz który mijałem z nazwą miejscowości Vecumnieki i liczbą 25, oznacza taki właśnie dystans żwirowej przygody, a odcinek specjalny o którym wspominał Michał, jest tak naprawdę dopiero przede mną 🙂

Tłukę się więc odliczając kolejne kilometry i z niepokojem spoglądając w kierunku nadchodzących ciemnych chmur. Ulewa mogłaby tylko pogorszyć sytuację i jeszcze zatęskniłbym za suchym żwirkiem 😉

W końcu wjeżdżam do centrum miejscowości i z ulgą witam asfalt. Szybko okazuje się jednak, że pokrywa on tylko samo skrzyżowanie i już po chwili znów jestem na szutrze, a drogowskaz  Kegums 33 już kompletnie spędza sen z mych powiek 😀

Na szczęście trasa prowadzi leśnym skrótem i ostatecznie do miasta jest jedyne 25 km 😉 Po drodze nie ominął mnie jednak niewielki deszcz, a dzika zwierzyna miała okazję posłuchać trochę polskich wulgaryzmów J

Udręka kończy się gdy przekraczam Dźwinę i wjeżdżam do Kegums. Rzeka robi wrażenie – w końcu swoje źródła ma daleko stąd, na terenie Rosji. Podczas moich zakupów z mieście podjeżdża Sam Lan, czyli jeden z azjatyckich braci.  Drugi kolega się wycofał, więc kontynuuje jazdę sam. Tutaj wybija nam kolejna, ósma doba jazdy. Na metę ostatnia prosta – 2000 km 😉

Dzień 9:

Kegums (Łotwa) – Rapla (Estonia)

Sam rusza przede mną, ale doganiam go gdy ubiera ubranie przeciwdeszczowe. Faktycznie burza wisi na włosku, ale ja na podstawie obserwacji chmur, kierunku wiatru i przy użyciu wielu skomplikowanych algorytmów w głowie, informuję go że padać nie będzie i żeby sobie darował 😉 Moje prognozy się sprawdzają, więc kolega zostaje z tyłu i tu widzimy się ostatni raz na trasie.

Przed południem docieram do Siguldy, gdzie zatrzymuję się na obiad. Miasteczko jest położone bardzo malowniczo, na granicy parku narodowego, nad ciekawym wąwozem rzeki Guaja. Z lokalem trafiam bardzo fajnie, bo oferuje bardzo dużo świeżo przygotowanych dań na wagę do wyboru. Ceny zauważalnie wyższe niż na Litwie i niestety przy przekraczaniu kolejnych granic  trend ten będzie zachowany aż do samej mety.

Po wyjechaniu z wąwozu z rozpędu zjeżdżam z wyznaczonej trasy. Na szczęście orientuję się w miarę szybko, ale i tak muszę się wspinać z powrotem na właściwą nitkę. Pozdrawiają mnie tutaj jacyś ludzie, zresztą nie pierwszy raz na trasie. To zawsze miłe akcenty 🙂

Im bliżej Estońskiej granicy, tym bardziej odludne tereny mijam. Jedzie mi się dobrze, bo to moje klimaty. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa olbrzymie pole konopi. U nas rzadko spotykany widok, więc kładę rower i robię zdjęcie.

Przy tej okazji gubię moje lusterko, ale orientuje się do kilkunastu kilometrach, więc wracać nie ma sensu. Cóż, nie od dziś wiadomo, że narkotyki = zguba 😉

Po wjechaniu do Estonii, zaczynam poszukiwania jakiegoś zakątka na dziś. Zaczynam tutaj wyraźnie zauważać, że dzień staje się coraz dłuższy. Przebiegi dzienne rzędu 300 km głównie w kierunku północnym, dają taki właśnie zauważalny efekt. Podoba mi się to, że mogę go bezpośrednio doświadczać jadąc na rowerze.

Majdan rozbijam na przydrożnej polanie. Ruch jest tu niewielki, więc samochody nie przeszkadzają. Gdy zasypiam jest jeszcze jasno. W dalszą drogę zbieram się jednak już chwilę po 2 w nocy. Dziś trzeba dojechać do Tallina, gdzie czeka mnie przeprawa promowa. Nigdy nie korzystałem z tego typu transportu, tym bardziej z rowerem, więc jestem ciekaw jak sobie poradzę.

O poranku spotykam Stephena Butchera z UK. Narzeka że miał jakąś awarię, jednak jego dziwny angielski akcent sprawia, że nie do końca rozumiem co do mnie mówi. Jadę więc dalej, bo nie pogadamy sobie 😉

W Sindi zahaczam o stację benzynową. Trochę niepewnie zamawiam dziwnego hamburgera z menu, ale jest to bardzo dobry wybór. Oprócz kotleta jest w nim całe jajko sadzone i sporo warzyw – wchodzi mi to pięknie i już po około 20 minutach mogę jechać dalej. Tak, to idzie!

Dziś w końcu udało mi się trochę podgonić – gdy kończy mi się 9 doba jazdy, na liczniku wyświetla się całkiem pokaźne 337 km.