Wstęp

 

Po starcie w MRDP w 2017 roku, pomimo że wysiłek był to olbrzymi, to mnogość wrażeń, świetnych wspomnień i niecodziennych emocji jakie towarzyszyły mi w trakcie trwania tej przygody sprawiły, że zacząłem rozglądać się za czymś podobnym na przyszły rok. Tak oto trafiłem na forum na zapowiedź drugiej edycji North Cape 4000, czyli samowystarczalnego ultramaratonu rowerowego, ze startem spod jezioro Garda u stóp włoskich Alp, a metą na przylądku Nordkapp w północnej Norwegii. Sam przylądek był zawsze gdzieś z tyłu głowy jako cel wyprawy rowerowej w przyszłości, jednak niewystarczająca ilość czasu wolnego nie pozwalała urzeczywistnić tego marzenia.  Był to więc pierwszy punkt zapalny. Drugim, decydującym, był przebieg trasy, której 900 z ponad 4300 wszystkich kilometrów miało przebiegać przez Polskę. Po konsultacjach z Żoną, najbliższą rodziną i przełożonym w pracy, oraz wstępnym oszacowaniu kosztów zapada werdykt – jedziem tam! 😉

 

Przygotowania

 

Do startu pozostawało jakieś 8 miesięcy, ale już teraz trzeba było jakoś zaplanować powrót 🙂 Jedynym sensownym wyjściem był lot z miasteczka Alta, oddalonego  200 km od Nordkapp. Problemem było to, że moja sztyca podsiodłowa była od dwóch lat na stałe zapieczona w jednej pozycji i jakiekolwiek pakowanie roweru w karton odpadało. Na szczęście okazało się, że w liniach Norwegian wystarczy spuścić powietrze z kół i odkręcić pedały i rower może lecieć „luzem”.

Żeby określić datę powrotu trzeba było zarysować jakiś plan na jazdę. Podczas MRDP udało mi się w ciągu 10 dni i 4 godzin przejechać dystans 3200 km, więc średnio w ciągu doby pokonałem 315 km. Tutaj jednak musiałem wziąć kilka poprawek. Przede wszystkim ilość bagażu – podczas MRDP jechałem ze śpiworem i niewielkim dmuchanym materacem i w praktyce co drugi nocleg wypadł mi „pod chmurką”. Tutaj jednak postanowiłem nocować prawie w 100% na dziko, a że za kołem podbiegunowym można było się spodziewać długotrwałych opadów czy nawet nocnych przymrozków, to postanowiłem zabrać jeszcze namiot i oczywiście dodatkowe ubrania. Trzeba było też wziąć pod uwagę dłuższy o co najmniej 1100 km dystans, oraz to, że nie będę cały czas w swoim kraju i w zasadzie to aż w 7 z 11 mijanych państw będę po raz pierwszy 🙂 Obowiązkowa przeprawa promowa na trasie Tallin – Helsinki tez przecież zabierze kilka godzin, w czasie których właściwy dystans nie ulega skróceniu, choć w sumie teoretycznie można wtedy wypocząć 😉

Biorąc pod uwagę powyższe, postanowiłem za swój cel przyjąć dojechanie na metę przed upływem 17 doby od startu. Myślę, że taki można też przyjąć nieoficjalny limit imprezy, bo choć teoretycznie nie był on wyznaczony przez organizatorów, to do tego dnia mieli oni „stacjonować” na przylądku północnym. Lot powrotny zabukowałem więc dwa dni po planowanym przybyciu. Było to przy okazji zabezpieczenie, które mogłem awaryjnie wykorzystać w razie poważniejszych problemów na trasie, typu duża awaria, wypadek, zatrucie pokarmowe itp. Wolałem więc mieć spory zapas, niż ryzykować że nie mając szans na dotarcie w założonym czasie, musiałbym się wycofać w czasie jazdy, będąc już np. w Finlandii. Priorytetem było dla mnie po prostu przejechanie całej trasy 🙂 Prosta kalkulacja wskazuje, że muszę się trzymać planu minimum 260 km / dobę.

Jeśli chodzi o ekwipunek, to musiałem rozejrzeć się przede wszystkim za nowym, mniejszym namiotem. Ten, z którym dotąd jeździłem był zdecydowanie za duży i za ciężki, więc do kuferka wleźć nie chciał 😀 Mowa tu o modelu Fjord Nansen Tordis w wersji 2  osobowej, którego waga to prawie 3 kg.  Długi czas przeglądałem różne oferty, bo najrozsądniej byłoby kupić coś ultralekkiego i kompaktowego, ale barierą była tu cena. Musiałem też patrzeć w przyszłość, by poza samym startem w NC4000, mieć w miarę komfortowy namiot na samotne, bardziej turystyczne wyjazdy. Ostatecznie wybrałem po prostu taki sam namiot, jednak w wersji 1-osobowej o wadze 1,8 kg. Sprawdzona i znana mi konstrukcja, więc wyuczone wcześniej składanie / rozkładanie miało nadal zastosowanie 😉

Namiot zabrał mi miejsce w kuferku, które wcześniej miałem zagospodarowane na inne klamoty, więc musiałem dołożyć sobie w jakiś sposób przestrzeni bagażowej. Zaopatrzyłem się więc w torbę pod ramę Specialized Burra Burra o pojemności 8 litrów. Materac zgubiony na MRDP, dzięki uprzejmości forumowego Globalbusa zastąpiłem lekką wersją chińczyka od Naturehike. Start był tez dobrym pretekstem by zakupić nowe ubrania przeciwdeszczowe. Cały zestaw gotowy do jazdy ważył 25 kg i prezentował się następująco:

Pozostawała jeszcze kwestia jak przetaszczyć cały sprzęt na start, czyli do włoskiego Arco. Samolot odpadał, w związku ze wspomniana wcześniej zapieczoną sztycą. Nie zdążyłem się jednak dobrze zastanowić jak to ugryźć, kiedy dostałem wiadomość od Maćka Skowronka, że też planuje start i ma zamiar jechać do Włoch swoim kamperem. Zaproponował, że zabierze także mój rower. No i super! Dziękuje jeszcze raz za pomoc – to mi bardzo ułatwiło temat 🙂 Sam jednak musiałem się dostać inaczej, bo Maciek planuje wyjazd sporo wcześniej, a ja tyle wolnego to nie mam 😉 Nie jest to jednak problemem, bo lot z Katowic do Mediolanu znajduję w dogodnym terminie.

Na miejscu planuję być 2 dni przed startem. Początkowo rezerwuję więc 2 noclegi w hoteliku w miejscowości Riva del Garda, leżącej nieopodal Arco. Martwi mnie jednak trochę to, że na sam start będę miał do przejechania rano kilkanaście kilometrów, a to zawsze niepotrzebny stres w przypadku niespodziewanej awarii itp. Jakiś czas przed wylotem odzywa się jednak do mnie Michał Wolff (forumowy Wilk), z propozycją dołączenia do jego kwatery mieszczącej się w samym Arco. Przystaję na propozycję, bo będzie znacznie bliżej a przy okazji cena niższa. Dodatkowo będzie okazja obgadać strategię z weteranem długodystansowego kolarstwa 😉

 

Przelot i dni przed startem w Arco

 

Do samolotu zabieram ze sobą tylko jakąś starą bieliznę na przebranie i kilka pierdół, które po wykorzystaniu polecą już do kosza. Wszystkie pozostałe rzeczy potrzebne na drogę mam upakowane w rowerze, który Maciek w międzyczasie przekazał już Ani, znajomej mieszkającej we włoskim Trydencie. Tym samym samolotem leci znajomy Maćka, który ma przetransportować jego kampera z powrotem do Polski.  Na terminalu lotniska w Mediolanie, mamy więc powitanie 😀

Mi pozostaje się dostać autokarem do Trydentu, skąd mam zamiar po odebraniu roweru przejechać już na kołach do Arco. Do odjazdu sporo czasu, więc udaję się do pobliskiego centrum handlowego na pierwszą włoską pizzę. Kontaktuję się z Anią, by ustalić mniej więcej czas i miejsce odbioru sprzętu. Ta jednak bardzo ułatwia mi sprawę, bo po upakowaniu roweru do samochodu, odbiera mnie z Rovereto i podwozi pod same drzwi kwatery w Arco. Dziękuję za pomoc! 🙂

Na miejscu spotykam się z Michałem, który jest już zameldowany w pokoju. Hotelik z nazwy na Bookingu, okazał się po prostu pensjonatem, ale jest spokojnie i całkiem przytulnie.  Dodatkowo w garażu mamy dużo miejsca na rowery, gdzie będziemy mogli na spokojnie przygotować sprzęt do jazdy. Jest już wieczór, więc po wymianie ogólnych wrażeń z dojazdu (Michał przyjechał z Mediolanu na rowerze), kładziemy się do spania. Rano schodzimy na śniadanie w niewielkiej kuchni z wyjściem na taras we włoskim klimacie:

Samo jedzenie niezbyt nam podchodzi, a to ze względu na to, że większość składników do wyboru jest zdecydowanie na słodko, a przecież dobrze wiemy, że podczas samego maratonu słodkości będziemy mieć często po dziurki w nosie 😉 Zagaduję jeszcze do właścicielki, czy jest szansa żeby nasze jutrzejsze przedstartowe śniadanie przesunąć na wcześniejszą godzinę, na co przystaje.

Po złożeniu i regulacjach roweru, podjeżdżamy na chwilę pod kwaterę Karola Wróblewskiego, który jest kolejnym z Polaków startujących w maratonie. Chwile gawędzimy, po czym ja już samotnie postanawiam sprawdzić sprzęt i udaje się w kierunku hotelu, w którym miałem zarezerwowany pierwotnie pokój. Na wariancie asfaltowym obowiązuje zakaz dla rowerów, więc jadę szlakiem rowerowym biegnącym wzdłuż „drogi przemytników”.

Pomimo że w większości muszę prowadzić rower po kamienistej ścieżce, to zdecydowanie warto było się tutaj wybrać. Jest przepięknie.

Dodatkowo utwierdzam się w słuszności decyzji o zmianie miejsca noclegowego, bo byłbym zmuszony tłuc się w nerwach po tym tłuczniu przed samym startem.

Dalej wspinam się zakosami (w sumie ok 400m w pionie) do niewielkiej miejscowości o nazwie Pregasina, gdzie znajduje się hotelik. Niestety podjazdy i mocne słońce szybko dają mi się we znaki. A to głównie dlatego, że przez ostatnie niemal 3 tygodnie nie siedziałem na rowerze (oddałem go Maćkowi). Zadyszkę łapię więc szybko, co nie jest dobrym symptomem przed jutrzejszym alpejskim odcinkiem 😀 Już wiem, że forma to wróci tak po 2-3 dniach jazdy, ale przy zakładanych kilkunastu dniach, to i tak spoko 😉 Gdy dojeżdżam w najwyższy punkt drogi, robię dłuższy postój i zaglądam do niewielkiego kościółka, spod którego rozpościera się również ładny widok (tym razem zdjęcie w kierunku południowym)

W drodze powrotnej długimi odcinkami mogę podziwiać taflę jeziora Garda z majaczącym na przeciwległym brzegu Arco.

Po powrocie wybieramy się z Michałem na pocztę, gdzie odsyła on cześć swoich rzeczy do Polski, a następnie udajemy się do biura zawodów, by wziąć udział w odprawie prowadzonej przez organizatorów i odebrać pakiety startowe. Przy okazji mamy szansę  zobaczyć trochę tego malowniczo położonego miasta.

Na miejscu spotykamy resztę zawodników z Polski – w sumie będzie nas jechało siedmiu, na ponad 120 startujących z 24 różnych państw. Robimy pamiątkowe zdjęcie(brakuje na nim Maćka Skowronka, który spędzał czas z rodziną) i odbieramy pakiety startowe, w skład których wchodzą czapeczki, numerki i książeczki, a także podpisujemy pamiątkową tablicę. Ja dodatkowo dostaję koszulkę kolarską, którą to jednak musiałem sobie wcześniej zamówić i zapłacić 49€. Warto było, bo jest dobrej jakości i przy okazji fajna to pamiątka. Sama odprawa dosyć nudna, częściowo po Włosku i w sumie nic nowego się nie dowiedziałem. Mimo wszystko zabytkowa restauracja i sala w której  się znajdujemy, nadają spotkaniu  fajnego klimatu. Po wszystkim idziemy do ogródka restauracyjnego na wchodzące w skład pakietu „Beer & BBQ” którym okazał się jeden niedopieczony szaszłyk i piwo z plastiku. Piwo zamieniam na Fantę, a w połowie surowe mięso wypluwam do ubikacji, bo nie chce ryzykować problemów z żołądkiem przed samym startem.

Po wszystkim wracamy z Michałem do pensjonatu, po drodze zatrzymując się jeszcze na pyszną włoską pizzę, w lokalu sprawdzonym przez niego dzień wcześniej. Do łóżek kładziemy się jakoś po godzinie 22. Już jutro długo wyczekiwany start! 🙂

——————————————————————————————————————————————————————————————————————————————————————————

Poniżej zamieszczam mapkę z linkiem do Stravy, z zarejestrowaną trasą przejechaną tego dnia po Arco i okolicach. Opisy poszczególnych dni oraz kilometry liczone są pełnymi dobami, ponieważ w ten sposób rejestrowałem swoją aktywność (od 8 rano do 8 rano dnia kolejnego).

Jeśli chodzi o zdjęcia, niestety ich jakość jest często dość kiepska, ponieważ obiektyw zachodził mgłą (często wiozłem telefon w tylnej kieszonce), przez co są nieostre. Niestety na ekranie telefonu nie było widać tego efektu i przekonałem się o tym dopiero po wyświetleniu ich na monitorze.