Dzień 4:
Jiczyn (Czechy) – Twardogóra (Polska)
W mieście ogarniam się na stacji, ale ponieważ zaczynam zbliżać się do Karkonoszy, postanawiam uzupełnić jeszcze zapasy w tutejszym markecie. Zapowiada się najgorętszy dotąd dzień, więc biorę też sporo picia. Już na pierwszych żmudnych podjazdach zaczynam odczuwać dodatkowy balast – łącznie mój ekwipunek waży w tym momencie dobre 30 kg. Teraz, w piekącym słońcu daje mi w kość szczególnie. Napoje w bidonach szybko zamieniają się w gorącą i niesmaczną zupę, więc na jednej ze stacji mimo wszystko zatrzymuję się na zimną Kofolę i loda. Lekko nie ma, ale chociaż okolica coraz przyjemniejsza krajobrazowo. Praktycznie 40 kilometrową wspinaczkę kończę o godzinie 15 na przełęczy Okraj, gdzie wjeżdżam do Polski.
Dotąd było bardzo ciepło, ale po przejechaniu na drugą stronę pasma górskiego jest już skrajnie upalnie. Po długim zjeździe, orientuję się że przede mną czeka wymagający podjazd pod Przełęcz Rędzińską. Postanawiam ponownie wykorzystać strategię z poprzedniego dnia, by przespać się popołudniem, a w dalszą drogę wyruszyć na noc. Niestety tym razem nocleg w namiocie nie wchodzi w grę, więc zamierzam podpytać mieszkańca wychodzącego akurat z chłodnej piwniczki czy mnie do niej nie wpuści, bo mi się taka marzy 😉 W tym samym jednak momencie zauważam po drugiej stronie szyld agroturystyki i postanawiam spróbować szczęścia właśnie tam. Początkowo gospodyni twierdzi że nie mają miejsc, ale gdy wyjaśniam że ja tylko na kilka godzin i w zasadzie wieczorem bym uciekał, znajduje dla mnie niewielki pokój na poddaszu i jest fajnie. Pierwsze porządne mycie na trasie i już po chwili śpię na miękkiej podusi 😉
Zgodnie z umową, po około 4h snu wyruszam w dalszą drogę. Na podjeździe podziwiam piękne gwieździste niebo. Na jednym ze skrzyżowań spotykam innego zawodnika, zagaduję, a tu okazuje się że to Stanisław Piórkowski 🙂 Coś tam gawędzimy, ale Stasiu coś zmęczony i nie w humorze, więc po chwili odjeżdżam dalej. W pewnym momencie w wyprzedzającym mnie samochodzie otwiera się szyba i rozpoznaję Wąskiego! A to niespodzianka. Mówi że za nami samochodem jedzie jeszcze Emes, więc umawiamy się na Orlenie w Jaworze. Po kilku kilometrach jestem na miejscu, gdzie chłopaki już na mnie czekają. Przy okazji robię więc postój, a na koniec dostaję jeszcze na drogę banana i kanapki. Szacun, że chciało im się tłuc po nocy kawał drogi tylko po to, by spotkać nas i wesprzeć na trasie. Dzięki! J
Za Jaworem trasa teoretycznie się wypłaszacza, jednak długie serie niewielkich podjazdów podczas przejazdu przez Wzgórza Trzebnickie sprawiają, że taka interwałowa jazda wchodzi mi w nogi mocno. Po wschodzie słońca, gdy zbliżając się do Twardogóry kończę czwartą dobę jazdy, uświadamiam sobie ze wiatr nie będzie bynajmniej sprzymierzeńcem na trasie i w zasadzie cały przejazd przez nasz kraj będzie mniej lub bardziej przeszkadzał. A tak liczyłem na szybki przelot 😉
Dzień 5:
Twardogóra (Polska) – Warszawa (Polska)
W Twardogórze robię zapasy w Biedronce. Popijam zimną maślankę i obserwuję tubylców. Nie wiem dlaczego, ale wydają mi się jacyś niemili. Taki zapadł mi obraz Twardogórzan w pamięci – przepraszam tych miłych 😉 Przed Grabowem nad Prosną doganiam Pablo i jedziemy wspólnie kawałek. Ostatnio widzieliśmy się we Włoszech. Przez dłuższy czas dokucza mi dziwny ból kolana, więc postanawiam zrobić krótki postój w lesie i jakoś to ogarnąć. Przy okazji postoju odkrywam kanapki od chłopaków o których całkiem zapomniałem. Są pyszne – widać że ten kto je robił wie czego nam kolarzom potrzeba 😉
Gdy zbliża się południe, zgodnie ze swoim założeniem, że podczas przejazdu przez Polskę będę się stołować w miarę możliwości w barach mlecznych, znajduję w sieci taki właśnie przybytek w miejscowości Błaszki. Niestety nie jest to trafiony wybór. Dostaję twarde odgrzewane ziemniaki i strasznie daremny kotlet. Na tyle daremny, że połowę zostawiam, pomimo że jestem bardzo głodny! Trochę dalej, wstępuję do wiejskiego sklepiku w Gaci Warckiej. Sklep ten prowadzą ludzie z przyległego gospodarstwa. Słońce pali niemiłosiernie (był to czas największych upałów tego roku), a dodatkowo zaczyna morzyć mnie sen, więc postanawiam ponownie spróbować noclegu i wyruszyć na noc. Pytam więc pani w sklepie o jakiś chłodny kąt, a gdy pojawia właścicielka, z entuzjazmem oznajmia że nie ma problemu i dobrze trafiłem. Początkowo się ucieszyłem, jednak starsza pani prowadzi mnie za dom i wskazuje niewielki staw nad którym mogę się rozbić. Spanie w namiocie słońcu przy ok. 36 stopniach nie wchodzi w grę, więc tłumaczę jej że miałem na myśli jakąś stodołę czy coś podobnego, bo potrzebuję chłodu. Niestety stwierdza że tam mają jakieś remonty i się nie wyśpię (faktycznie słychać hałas) i wskazuje drewniany domek opodal, przy okazji oznajmiając że ma wnuczkę na wydanie, tylko że trochę jest nieśmiała 😀
Postanawiam wypróbować chatkę, choć wiem że nie będzie to najlepsze schronienie przed ciepłem. Nie musze jednak poświęcać czasu na rozkładanie namiotu, więc decyduję się zaryzykować.
W środku oczywiście duchota, ale nie to jest najgorsze – co jakiś czas na dachu ląduje jakieś ptactwo i drapiąc po dachówkach wybudza mnie ze snu.
Po około trzech godzinach takiego przerywanego odpoczynku ruszam dalej, już na noc. W Łęczycy zjeżdżam kawałek z trasy na stację Orlenu. Jest tu całe zatrzęsienie komarów, latają nawet w budynku i kąsają seriami. Wiele osób straszyło mnie chmarami insektów jakie czekają na mnie w Finlandii, ale na szczęście to był najbardziej dotkliwy incydent z ich udziałem na całej trasie 😉
Około drugiej w nocy przejeżdżam przez miejscowość Piątek, gdzie znajduje się geometryczny środek Polski. Gdzieś w tych okolicach spotykam jednego z zawodników. Nie wiem dokładnie kto to, ale jest Niemcem i nie mówi po angielsku. W sumie to nie mówi prawie nic, tylko trzyma się blisko mnie. A to dlatego, że droga na sporym odcinku jest rozkopana i pozamykana. Trzeba jeździć objazdami, które w ciemności czasem ciężko właściwie śledzić i nieraz nawiguję po prostu w kierunku na Łowicz, by ostatecznie wrócić na właściwą nitkę. W tych okolicach wyjątkowo często na drogę wybiegają też psy.
Gdy przejeżdżam przez rynek w Łowiczu, powracają wspomnienia z maratonu Północ – Południe, kiedy to w jednej z tutejszych restauracji zostawiłem portfel i musiałem wracać po niego ze Skierniewic, nadkładając tym samym 50 km 🙂 Poranek witam w Sochaczewie, a piąta doba jazdy o godzinie 8:00 wybija mi w Ożarowie Mazowieckim, którą zamykam z dystansem 308 km na liczniku. Średnia dobowa też przekracza w tym momencie 300 km, więc jestem zadowolony. Jest jednak ciężej niż zakładałem (za sprawą upałów i przeciwnego wiatru), a niedospanie coraz bardziej daje się we znaki.
Dzień 6:
Warszawa Gate 2 (Polska) – Knyszyn (Polska)
256km
Zbliżając się do drugiego punktu kontrolnego, znajdującego się w warszawskim Pałacu Kultury, niespodziewanie wyprzedza mnie i zaczepia Rysiek Deneka. A to niespodzianka – nie spodziewałem się tu przywitania. Rysiek ukończył wszystkie największe samowystarczalne wyścigi ultra na świecie (TCR, IPWR i TABR), więc chłop w temacie 😉 Jedziemy wspólnie aż pod sam PKiN, gdzie czekają na mnie Tomek Niepokój z Hipkiem, a także na chwilę pojawia się wykopowy znajomy oko_strusia.
Chwilę po mnie podjeżdża kokoło 60 letniaFrancuzka na rowerze MTB z grubymi terenowymi oponami, bez żadnego bagażu :D. Sprawia wrażenie trochę postrzelonej, a po zapytaniu o bagaż, wprost stwierdza że jest w samochodzie, który prowadzi równolegle jej mąż i że w jej wieku to jej wolno 😉 . Po podbiciu pieczątek postanawiam zrobić postój śniadaniowy w jakimś barze mlecznym. W środku zamawiam jedzenie, także na wynos, a chłopaki sprawnie organizują mi opakowania i po chwili mam już pakunki na drogę. Mi nie pozwalają się tym zajmować – mam jeść i jechać dalej 😀
Gdy wychodzę na zewnątrz dołącza jeszcze wykopowa Rdza i Masash. Wcześniej znaliśmy się tylko wirtualnie, więc bardzo fajnie w końcu poznać towarzystwo. Ogólnie jestem bardzo zaskoczony, że ludzie specjalnie pourywali się z pracy po to, by spotkać się ze mną i wesprzeć mnie na trasie. Dziękuję Wam – naprawdę było mi bardzo miło! 🙂
Gdy ruszam w dalsza drogę, przechwytuje mnie jeszcze Michał Więcki i odprowadza na kołach na wylotówkę w kierunku Węgrowa. Kolejne przyjemne spotkanie i pogawędka.
Dziś w planach mam nocleg w jakichś bardziej ludzkich warunkach. Od Hipka dostaję wiadomości z opcjami noclegowymi przy trasie. Robi się bardzo upalnie, a ruch samochodowy jest spory, więc nie jedzie mi się dobrze. Zajeżdżam do przydrożnego Tesco by uzupełnić zapasy picia i schodzi mi tu sporo czasu. Tak… mogłem to zrobić wcześniej w Warszawie, ale to był tylko pierwszy z organizacyjnych błędów tego dnia. Odbijam się od jakichś dwóch moteli. Jeden jest zamknięty, a w drugim odstrasza mnie cena. W miejscowości Liw, wypatruję opcję noclegową w zamku – zbrojowni. Dzwonię do właściciela i potwierdza możliwość zakwaterowania, jednak informuje ze będzie na miejscu dopiero za około pół godziny. Postanawiam wykorzystać ten czas na postój. Kupuję lody i zimny napój i czekam pod sklepem obserwując „mój” zamek. Zauważam jednak, że trwają tu w najlepsze głośne roboty budowlane, więc informuję niedoszłego gospodarza o rezygnacji i niezadowolony ruszam dalej. Za Węgrowem ponownie spotykam Pablo, jednak po chwili zjeżdża za potrzebą.
Ponieważ upał trochę zelżał, postanawiam jednak dziś rozbić namiot. W Kosowie Lackim zatrzymuję się znów (!) w sklepie. Nie wiem po co, ale moja jazda zdecydowanie nie tak powinna wyglądać. Pisze do mnie forumowy Łatośłętka, że poluje na mnie. Niestety dziś już nie dojadę w jego rejony, a szkoda. Dobrze byłoby jeszcze zobaczyć sympatyczną znajomą twarz przed wyjazdem z Polski.
Kawałek dalej zjeżdżam na niewielką polanę pod lasem i rozkładam namiot. Odkrywam jednak, że jedna z tulei pałąka schowała się do środka, co uniemożliwia poprawne jego rozstawienie. Na szczęście jakoś to stoi, ale martwi mnie to w perspektywie potencjalnych wiatrów czy intensywnych opadów w Skandynawii. Śpię nerwowo, a raz budzę się nawet z Garminem w ręku. Rano okazuje się, że przez sen zrestartowałem urządzenie do ustawień fabrycznych, tym samym tracąc zapisaną dotąd trasę. Ustawiam wszystko na nowo, po czym około 1 w nocy zwijam się i ruszam w dalszą drogę. Pierwszy raz mam przyjemność być w samym środku Podlasia. Poranek witam w rejonach Tykocina i Knyszyna i te okolice robią na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zieleń, malownicze rzeki i słabo zurbanizowane tereny. W końcu jadę z przyjemnością. Wcześniejszy etap przez Polskę był bardzo nieatrakcyjny krajobrazowo.
Przed Suchowolą kończę szósta dobę jazdy. Udało się dokręcić do minimalnych zakładanych 256 km, co nie było łatwe przy tak organizacyjnie zawalonym dniu.