Maraton Północ – Południe 2020

Hel – Głodówka k/Zakopanego

1008 km | 8739 m

Maraton Północ – Południe 2020

Przyszło mi się zmierzyć z MPP po raz czwarty. Tegoroczna trasa ponownie była zmieniona względem ubiegłych lat. Sam przebieg był zmieniony dość radykalnie, ale także po raz pierwszy dystans miał przekroczyć barierę tysiąca kilometrów. Poniżej mapka zaczerpnięta ze strony organizatora https://mpp.kolo-ultra.pl/

Podczas startu w pierwszej edycji w 2016 roku, który był moją pierwszą poważną próbą w kolarstwie długodystansowym, cel był jeden – zmieścić się w limicie wynoszącym 72 godziny. Z uwagi na niewielkie jeszcze doświadczenie i trudne warunki atmosferyczne, była to ciężka próba, ale udało się dotrzeć na metę po 60 godzinach. Zgubiłem wtedy portfel i musiałem nadłożyć 50 kilometrów by go odzyskać, licznik na mecie wskazywał więc ich w sumie 990. Super przygoda i niecodzienne doświadczenie, bardzo mnie ta zabawa wciągnęła, a MPP do dziś jest u mnie w ścisłej czołówce imprez i chętnie wracam na Hel. Kolejne dwa starty w 2018 oraz 2019 to próby zejścia z czasem poniżej 50 godzin, żadna się jednak nie udała, uzyskane czasy to odpowiednio 52:37 oraz 54:45.

Po zawirowaniach z koronawirusem, opisywany start stał się głównym celem na ten rok. Niecałe 3 tygodnie wcześniej kończę Bałtyk – Bieszczady Tour na dystansie 1016 km z czasem 44 godziny 19 minut. Nowe doświadczenie jazdy przez dwie kolejne noce, dodaje trochę pewności siebie. W czasie pomiędzy odpoczynkiem po i przedstartowym, Radek wplata mi jeszcze w plan niezły wpierdziel siłowy, by trochę podciągnąć braki. Perspektywy są optymistyczne, jednak muszę wziąć pod uwagę, że tutaj trasa jest dużo bardziej wymagająca za sprawą większej ilości wymagających podjazdów. Samowystarczająca formuła, czyli całkowity brak punktów wsparcia na trasie, też jest czynnikiem podnoszącym poprzeczkę. Cel jest jasny – wjeżdżam na schronisko Głodówka przed upływem 48 godzin. Zajęte miejsce ma być skutkiem ubocznym, ale po cichu liczę na miejsce w drugiej dziesiątce.

Na Hel docieram jak zwykle koleją, tym razem dokonując rezerwacji odpowiednio wcześnie, udało się załapać na bilety z rowerem na całą trasę. Pierwszy etap to pociąg IC do Gdyni o 4:57. Pobudkę mam więc już o 3:30, ale liczę że lekkie niedospanie pozwoli na twardszy sen w noc przedstartową, już na miejscu. Nocleg, podobnie jak w dwóch poprzednie latach, zarezerwowałem 2 tygodnie wcześniej telefonicznie u pani w prywatnym pokoju. Ruszam z Katowic, na kolejnych stacjach stopniowo zbiera się ekipa innych uczestników: Adam Szczygieł, Ireneusz Szymocha, Maciej Blimel, oraz Marcin Podrażka. Razem jedzie się raźniej, ale 8 godzin w pociągu mimo wszystko dłuży się, a tyłek boli od siedzenia. Jednak nie ma to jak siodełko rowerowe. 🙂

Choć na przesiadkę mam zaledwie pół godziny, postanawiam zaryzykować i zamawiam w zatłoczonym dworcowym McD zestaw. Na szczęście poszło szybko i na spokojnie idę na peron gdzie już czeka skład do Helu. Wsiadam do wagon oznaczonego piktogramem z symbolem roweru, ale tam ku mojemu zdziwieniu jestem jedynym rowerzystą, a wszystkie miejsca rowerowe zawalone są pasażerami i bagażami. Po chwili przegania mnie konduktor, wskazując inny wagon. Tam wszystko się wyjaśnia:

Dalszą podróż kontynuuję więc w towarzystwie m. in. Wilka, Emesa i Rafała Górnika. Znów jest o czym pogadać. Gdy już docieramy i na kołach kierujemy się w kierunku centrum, Michał nagle orientuje się, że nie ma swojego bagażu i szybko zawraca. Dobrze, że pociąg kończył tu swój bieg 😉 Ja robię od razu zakupy w markecie i jadę obładowany pod blok mieszkalny gdzie mam nocleg. Dzwonię do mojej gospodyni, a ta oznajmia mi z ewidentnie udawanym zdziwieniem, że przecież jaki nocleg, że ja anulowałem, że ma pełne mieszkanie. Od razu czuć tu wielką ściemę, po prostu wolała upchnąć do mojego pokoju 2-3 osoby i zarobić więcej, mnie zostawiając na lodzie. Żegnam się chłodno i zaczynam krążyć po Helu, kolejno dzwoniąc pod numery napotkane na szyldach, niestety bez sukcesu. Postanawiam jechać pod latarnię, żeby mieć już z głowy rejestrację i ewentualnie tam podpytać uczestników. Bardzo szybko ratuje mnie Maciek Blimel, oznajmiając że ma olbrzymi 2 osobowy pokój. Bez zbędnego gadania wręcza mi kluczyki i mogę się zakwaterować. Dzięki raz jeszcze! 🙂

Po południu spotykamy się na mieście, kręci się tu wielu naszych. Do wieczora spędzamy przyjemnie czas na pogawędkach z innymi uczestnikami przy stole. Start mamy o godzinie 9, więc budziki ustawiamy na okolice 7 i cyk do spania. Niestety budzę się już około 5 rano. Szału nie ma, ale bywało gorzej. Po śniadaniu robię z pozostałego chleba kanapki na drogę. Prognozy nie przewidują opadów, więc dodatkowych ubrań biorę niewiele. Zresztą zabrałem tylko torbę w ramę i 2 małe tank-bagi, więc nawet nie mam już co wydziwiać. Obawiam się jedynie niskiej temperatury drugiej nocy na górskim odcinku, ale wiem ze dam sobie radę. Poniżej dla porównania konfiguracja z pierwszej edycji w 2016 roku. To już są grube kilogramy różnicy 🙂

Około pół godziny przed startem jedziemy z Maćkiem pod latarnię. Jest wietrznie i dosyć chłodno. Zostaję jednak ubrany na krótko – nie mogę przecież od razu wykorzystać prawie całego dostępnego arsenału 😀 Odbieram tracker GPS, na który o dziwo znajduję jeszcze miejsce w torbie. Zagaduję Bushcraftowego, którego kanał śledzę na YT i trochę dyskutujemy – miło poznać osobiście. Ostatnia okazja na selfie z Pawłem Pieczką i punkt 9:00 ruszamy w asyście policji.

Ruszam bliżej końca ponad stuosobowego peletonu, by na pierwszych kilometrach sukcesywnie przesuwać się do przodu. Policja prowadzi nas przez pierwszych 30 km po mierzei aż do Władysławowa, ze średnią prędkością w okolicy 28 km/h. Chyba pierwszy raz udaje się przebyć cały ten odcinek we w miarę zwartej grupie.

Najchętniej przebyłbym całą trasę jadąc solo, ale z uwagi na silny przeszkadzający wiatr, postanawiam choć trochę popracować w grupie. Udaje się to jedynie na kolejnych kilkudziesięciu kilometrach. Wszystko się miesza i tasuje, ale nasze formacje mają zgodnie z przepisami mniej niż 15 osób.  W okolicy Jeziora Żarnowieckiego, czyli w okolicach 60 km trasy, pierwsze poważniejsze podjazdy sprawiają że zostaję sam. Doganiam innych zawodników, są jakieś epizody wspólnej walki z wiatrem, ale raczej chwilowe i max w 2-3 osoby. Na kolejnych kilkudziesięciu kilometrach jadę razem lub w zasięgu wzroku z jednym z zawodników. Okazuje się, że ma problemy z aplikacją na telefonie i nie ma trasy, więc trzyma się blisko mnie. Czasem jedziemy sobie nawzajem na kole, ale generalnie jazda kolegi jest bardzo szarpana, raz zostaje z tyłu, raz wyrywa do przodu. Dwa razy za nim krzyczę, bo przejeżdża zakręt. Teren jest nadspodziewanie pofalowany, zdarzają się też odcinki specjalne.

Woda w bidonach schodzi szybciej niż zakładałem, bo w pewnym momencie zostaję bez jej kropli, więc postój w sklepie robimy 30 km wcześniej niż planowałem. I tak dobrze że znalazł się sklep, bo nitka trasy kluczyła akurat po niewielkich, spokojnych kaszubskich miejscowościach. Po 5 minutach jedziemy dalej, jednak mój tymczasowy kompan zaczyna coraz bardziej odstawać, szczególnie na podjazdach. Dwa razy na niego czekam w miejscach gdzie trasa skręca, ale w końcu postanawiam jechać dalej swoje. Nie mam już też ciśnienia by szukać współtowarzyszy i postanawiam jechać sam. Średnia z jazdy na poziomie 28 km/h pokazuje że nie ma lekko i wiatr będzie moim głównym graczem. Sytuację ratuje fakt, że trasa kluczy w różnych kierunkach, co daje chwile wytchnienia nogom także nie pozwala psychice wejść na niewłaściwe tory.

Kilka kilometrów przed Starogardem dochodzi mnie Tomasz Wyciszczak. Zamieniamy kilka słów i Tomek ciągnie mocno do przodu, a że jest centralnie pod wiatr, to wskakuję na koło. Nie czuje się tu na siłach by wejść na zmianę, więc pytam czy mogę chwile przypasożytować 🙂 Stwierdza, że on nie lubi jechać z kimś i tak docieramy do miasta, gdzie robimy przerwę na Orlenie. Zjadam Hot-Doga, tankuję co nieco i mając na uwadze reżim postojowy, ruszam po 10 minutach w dalszą drogę. Tomek ma mnie niebawem złapać, ale ostatecznie już się na trasie nie spotkamy.

Upolowany przez Wykopowicza @dymel 🙂

Kawałek przed Kwidzynem po trasa po raz pierwszy przecina Wisłę. Na drugi brzeg przedostaję się widowiskowym mostem. W ślad za zawodnikami przede mną, zjeżdżam na jakąś ścieżkę po lewej stronie i zjeżdżam na dół po dziwnych zawijasach. Gdzieś tutaj łapie mnie maratonowy fotograf, Bartek Pawlik (wszystkie zdjęcia ze znakiem wodnym MPP pochodzą z TEGO albumu).

W samym mieście mam zaplanowany dłuższy postój na bardziej wypasionej stacji Orlenu ze znaczkiem O!. Gdy jednak dojeżdżam na miejsce, okazuje się że jest tylko taki zwykły. Coś mi jednak nie pasuje, bo przed startem to weryfikowałem, więc pytam miejscowych czy nie ma przypadkiem w mieście jeszcze jednego. No i bingo, po chwili ląduję w tym właściwym i zamawiam co trzeba. Na zewnątrz kręci się Jarosław Kędziorek znany również jako Kurier. Mi schodzi tu 20 minut. Robię trochę zapasów, bo na kolejnych 150 kilometrach aż do Sierpca ma nie być podobnych przybytków. Tymbark mnie dopinguje 😉

Dzień powoli dobiega końca, ale nawet po zachodzie słońca jest na tyle ciepło, że nie ma potrzeby zakładania nogawek. Nocne kilometry wypadły po niezłych zadupiach, ale ja akurat takie preferuję. Odbiło się to trochę na jakości nawierzchni, oraz niespodziewanych spotkaniach z wiejskimi czworonogami. Szczególnie ciśnienie podniósł olbrzymi wilczur, który ujadając wyskoczył nagle z ciemności tuż obok mnie. Zadziałała tu ta najbardziej prymitywna cześć mózgu i wydarłem ze strachu jak dziki! 🙂

Jestem zaskoczony ilością niewielkich podjazdów w tej okolicy, widać że trasa klucząc zbiera rożne lokalne „ścianki”. Na nieco ponad 300 km, mój Garmin wskazuje aż 3000 metrów przewyższeń. No nudy nie ma. W końcu jakoś po północy dojeżdżam do Sierpca, gdzie postanawiam skorzystać z punktu wsparcia, zorganizowanego po uzgodnieniu z organizatorami przez tutejszy klub rowerowy. Miłe przyjęcie, a dla mnie zaskoczenie, że jest na takim wysokim poziomie. Spodziewałem się raczej wody, bananów itp. a można tu dostać ciepłe napoje, gorący kubek, ciasta, izotoniki, a nawet na chwilę położyć się na leżaczku. Dzięki! 🙂 Po niecałych 20 minutach ruszam dalej, choć wydawało mi się, że zabawiłem tam dłużej.

Fakt, że zbliżam się do Płocka zdradzają widoczne z oddali, olbrzymie i podświetlone zabudowania petrochemii. Po dotarciu do miasta, robię nieco ponad półgodzinny postój na Orlenie, z którego jednak za wiele nie pamiętam. Czas przedostać się z powrotem na lewy brzeg Wisły. Z mostu mamy ładny widok na stare miasto, a i on sam jest widowiskowy. Poniżej dwa świetne zdjęcia Bartka z tej nocy.

W pierwszych blaskach nadchodzącego świtu, wypatruję kawałek od drogi niewielką wiatę i postanawiam odświeżyć trochę umysł przed kolejnym dniem jazdy. To chyba prywatny teren, bo na stolę znajduję dwie poduchy, które lądują pod kask, a ja wyciągam się na ławie. Cały postój wraz z drzemką zajmuje zaledwie 7 minut, ale dobrze mi to zrobiło.

Kawałek dalej spotykam Maćka Kordasa i trochę jedziemy wspólnie gawędząc. On również miał bliskie spotkanie ze wspomnianym wilczurem, a podczas ucieczki jego pomiar mocy wskazał peak powyżej 1000 W 🙂 Kolega zjeżdża na małą przerwę i znów zostaję sam. Na ścieżce w okolicy Bolimowskiego Parku Krajobrazowego, czuję jak coś mnie drapie po ramieniu i spostrzegam pod koszulką poruszający się zarys dużych rozmiarów owada. To chyba szerszeń! Wpadam w lekką panikę i staram się go szybko zmiażdżyć palcami. Gdy ostrożnie zaglądam pod koszulkę, okazuje się, że to wielki czarny żuk. Cóż, ciśnienie z rana podniesione.

Kawałek dalej wyprzedzam 2 dziewczyny. Jedna jedzie na rowerze, za nią biegnie druga. Nie wspominałbym o tym gdyby nie fakt, że rowerzystka miała podciągniętą do góry spódnicę i pośladki na wierzchu. Jako że dziewczyna z tyłu nie reagowała, stwierdzam że to jakaś akcja sabotażowa, mająca na celu dezorientację zawodników! 😉

Powoli zbliża się pierwsza doba od chwili startu. W swoich przedstartowych założeniach chciałem mieć po tym czasie przejechanych około 600 km. Teraz licznik wskazuje 565 km, ale mam jeszcze ponad 1,5 godziny. Szacuję więc, że wszystko jest dobrze i cel jest potencjalnie osiągalny. Potencjalnie, bo wypadałoby też tutaj zrobić jakiś postój. Moja rozpiska wskazuje jasno, że jedyna opcja to zjazd na stację Orlenu przy trasie S8. Nadkładam 2 km, ale teraz to najrozsądniejsza opcja, bo następny punkt dopiero za 120 km. Wciągam zasłużony posiłek, przebieram się i tak schodzą 44 minuty. Łapie mnie tutaj maratonowy fotograf i  dzięki temu mam pamiątkowe zdjęcia z tego postoju 😉

Kawałek za Białą Rawską pęka pierwsza doba jazdy. Na liczniku 585 km, więc mniej niż zakładałem.  Porównując ten wynik do pierwszej doby na BBT, gdzie przejechałem w tym czasie 618 km, pozornie równica jest spora, ale w rzeczywistości wtedy zaraz po jej upływie robiłem długi godzinny postój w Opocznie, a teraz jestem już po przerwie i jadę dalej. Pocieszam się więc, że wszystko jest jak najbardziej w porządku.

Bardzo szybko robi się ciepło i słonecznie, jednak wiatr  wraz z upływem dnia przybiera na sile. Kolejnych 100 km jadę możliwie mocno i bez postojów. Zbliżam się do Gór Świętokrzyskich, napotykam pierwsze poważniejsze podjazdy. Momentami jest mi zdecydowanie za ciepło, więc rozważam zdjęcie potówki którą mam po koszulką. Stwierdzam jednak, że nie za bardzo mam jej gdzie wcisnąć, więc odpuszczam. To błąd. Gdy zbliża się południe, zaczynam czuć szybko postępujące zmęczenie. W Skarżysku jest już naprawdę słabo, ale postanawiam dotoczyć się do McD w Suchedniowie, kilka kilometrów dalej. Dotoczyć do dobre określenie – na podjeździe wzdłuż ekspresówki ledwo się przemieszczam. Mój cel położony jest nieco poza trasą, przy MOP przyległym do drogi S7. Potencjalnie niedostępny, ale pamiętam z mojego gminobrania w tej okolicy, że da się tam dostać przez małą furtkę w płocie. Zjeżdżam jednak na zły wiadukt, muszę zawracać, tracę czas i nadkładam dystans., co dodatkowo mnie dobija.

Po dotarciu na miejsce zamawiam 2 zestawy z tortillą, jedna ma być na drogę. Gdy się rozsiadam, uświadamiam sobie jak jest ze mną źle. Dopadają mnie silne bóle mięśni, dreszcze, oddech aż parzy. Do tego pojawia się jadłowstręt, a przede mną leży i czeka góra jedzenia. Popijam zimny shake, kładę głowę na stole i na chwilę zasypiam. Czuję że mam gorączkę, twarze otaczających mnie ludzi wydają mi się znajome. Stwierdzam że przeholowałem, powoli zaczynam myśleć czy to nie koniec mojej przygody.

Po pewnym czasie wraca jednak apetyt i udaje się wcisnąć co trzeba. Zaczynam się zastanawiać, czy się po prostu nie odwodniłem. Uświadamiam sobie, że piłem niewystarczająco, bo ciągły, ciepły wiatr niejako tuszował fakt, jak dużo wody ucieka wraz z potem, odparowując go bieżąco ze skóry. Na stacji obok kupuję wodę i gdy robi mi się nieco lepiej, postanawiam ruszyć w dalszą drogę, z uwagą przyglądając się swojemu samopoczuciu.

Kolejne długie podjazdy na trasie biegnącej przez Bodzentyn i Świętą Katarzynę pokonuję powoli i ostrożnie. Wiem, że by być nadal w grze, muszę się przemieszczać. Lepiej tak, niż wcale. Na zjazdach odpoczywam. Na szczęście na pobocze jest wydzielone dla rowerzystów. Jeden z pary jadących z naprzeciwka rowerzystów woła pytająco moje imię. Gdy zawraca i dołącza na chwilę, okazuje się że to forumowy Transatlantyk, który wyjechał na przeciw uczestnikom wyścigu. Miło. Ja jednak jestem jeszcze nie w sosie. Turystyczne miejscowości drażnią mnie teraz szczególnie mocno. Z niecierpliwością czekam aż się ochłodzi. Wiem, że często późnym popołudniem odżywam, czekam na ten moment.

Wieczorem robi się przyjemniej, jak się spodziewałem. Przed Wiślicą, jadąc cienką groblą pomiędzy stawami hodowlanymi, podziwiam drugi już zachód słońca na trasie. Kawałek dalej postanawiam zrobić mały postój, w tym celu zjeżdżam w pole kukurydzy. Przebieram się i zjadam wiezionego od 150 km wrapa z McD. Kładę się na chwilę na ziemi, by choć na chwilę rozluźnić wszystkie mięśnie.

Gdy po kwadransie ruszam dalej, doganiają mnie Kuba Szumański i Radek Osewski. Żartując pytają z których krzaków wyszedłem, że się nagle pojawiłem. Wiele się nie pomylili, bo wyłoniłem się z kukurydzy 😉 Po krótkiej pogawędce wyprzedzam ich z łatwością. W Koszycach rozglądam się za stacją Huzar, która podobno ma tu być. Nie namierzając jej jednak, wchodzę do sklepu by uzupełnić chociaż wodę. W tym czasie koledzy mnie doganiają, ale po chwili znów jestem z przodu.

Do mety pozostaje 170 km, więc jestem na dobrej drodze do zrealizowania swojego celu, ale muszę teraz odpowiednio zdyscyplinować się z postojami. Ale zważywszy na fakt, że jest to druga już noc na rowerze, zdaję sobie sprawę, że pokus na sen będzie wiele. Odtąd będzie też głównie pod górę.

Już około godziny 22 senność daje o sobie znać. Wiem że coś tam pospać muszę, więc w niewielkiej Brzeźnicy zjeżdżam na teren szkoły i układam się na ławce. Po około 20 minutach wybudza mnie chłód, oraz ból kolan. Mięśnie bolą tak, jakby ktoś je ściskał w imadle. Znam doskonale ten ból, dokładnie taki dopada mnie często na mecie wyścigów, gdy jest już po wszystkim i organizm „odpuszcza”. Tutaj się chyba niestety pomylił, zwiedziony postojem.

Ostrożnie wkręcam się na właściwe obroty, odzyskując też przy tym odpowiednią termikę. Krótkie i solidne ścianki, a także rozmowa telefoniczna z Laurą, pomagają trochę odpędzić monotonię. Odpisuję na SMS od Makyo, ale na moje marudzenie otrzymuję zwrotnie wymowne „ciś nie pierdol” 😉

Drzemka wystarczyła na kolejne 2 godziny sensownej i bezpiecznej jazdy. Dalej pojawiają się omamy, a w głowie odbywa się jakiś wewnętrzny dialog. Jako że unikam jazdy przy takich symptomach., to po pokonaniu długiego podjazdu za Żegociną, zjeżdżam na pierwszy lepszy przystanek i kładę się na ławeczce. Udaje się jednak zdrzemnąć ledwie chwilkę, przeraźliwy chłód szybko przepędza mnie z powrotem na rower. Nie jest lepiej, senność nie ustępuje, a dodatkowo jestem przemarznięty. Marzę o możliwości drzemki w bardziej ludzkich warunkach. Z daleka wypatruję jakby światła stacji benzynowej. Wygląda jak Orlen, ale ponieważ nie mam go na swojej rozpisce, uznaję że to przewidzenia z niedospania. Nie uwierzę dopóki nie dotknę. Ale on tu jest, jak na życzenie! Podjeżdżam pod drzwi, by upewnić się że się otworzą. O tak! W świetle dostrzegam jak uwalona jest moja kurtka po wizycie na przystanku, więc ściągam ją przed wejściem bo mimo wszystko wstyd 😉

Przy sofach po lewej stoi rower, a na jednej z nich leży kolega Oseski. Postanawiam dołączyć bez wahania, ale wcześniej zamawiam jeszcze zapiekankę i herbatę, by przestygły w czasie mojego snu. Gdy się budzę, widzę wchodzącego na stację Krzyśka Wolańskiego. Wiem, że był spory kawałek za mną, a więc to znak, że trzeba się zbierać. On ucieka dosyć szybko, ja postanawiam jeszcze skorzystać z toalety, żeby na pozostałych do mety 88 kilometrach nic mnie już nie zaskoczyło. Mijam się jeszcze w drzwiach ze Zdzisławem Piekarskim.

Po kilku kilometrach za Limanową doganiam Krzyśka. Zamula, żałuje że się też nie przespał. Mój odpoczynek pozwala teraz na dość żwawą jazdę, więc żegnam się i wyrywam do przodu na długim podjeździe pod Przełęcz Ostrą. Linie wyznaczające pasy na drodze najeżone są małymi światełkami, co w ciemnościach daje fajny efekt lotniska. Profil trasy mówi, że zostały trzy podjazdy, gdzie szczyt ostatniego to meta. Czas zacząć odliczanie.

Gdy trasa odbija z głównej drogi w lewo przez charakterystyczny mostek, to pomimo ciemności rozpoznaję to miejsce i już wiem co mnie zaraz czeka. Jest to odcinek pokrywający się z wariantem trasy z 2017 roku, kiedy to wprawdzie nie brałem udziału, jednak na własną rękę przejechałem później zachwalany przez uczestników górski odcinek. Podjazd zapadł mi w pamięć jako bardzo wymagający. Wtedy go jakoś wciągnąłem, ale teraz na około 2/3 wysokości odpuszczam walkę i stwierdzam że kilka minut spaceru dobrze zrobi moim stopom. Zjazd do Ochotnicy dziurawy i niebezpieczny, ale na szczęście niedługi. Na dole od razu zaczynam długi, ale umiarkowanie nachylony podjazd na Przełęcz Knurowską. Zaczyna świtać.

Po 45 godzinach jazdy pozostaje mi do mety zaledwie 33 km, więc swój cel dwóch dób mam na wyciągnięcie dłoni. Żeby się jednak zbytnio nie obijać, postanawiam dotrzeć na miejsce przed upływem 47 godzin. Senność dawno odeszła w niepamięć. Szybki zjazd z przełęczy wychładza mocno, ale wiem że to już ostatni raz. Wtulam kolana w torbę pod ramą, żeby chronić je przed pędem zimnego powietrza. Otwiera się widok na Tatry. Po prawie 1000 kilometrach walki z dystansem smakuje on naprawdę wyjątkowo.

Po zjechaniu we mgłę robi się znów nieprzyjemnie. Ale najbardziej dokucza mi duży ruch na kilkukilometrowym odcinku drogi w kierunku Nowego Targu. Słaba widoczność w połączeniu z często lekkomyślnością podhalańskich kierowców sprawiają, że jest tutaj bardzo niebezpiecznie. Czasem w miarę możliwości jadę chodnikiem.

Z ulga odbijam w lewo, tym samym rozpoczynając prawie 25 km podjazdu aż do mety. Tutaj kończy mi się picie, ale wiem że już nie ma sensu tankować. Gdy wyprzedzam jednego z zawodników, postanawiam zerknąć na tracking, czy może ktoś jeszcze jest w moim zasięgu. Niedaleko jest Maciek Kordas, więc zdejmuję kurtkę i rozpoczynam mały pościg. Pozwala to na zmotywować się do żwawej jazdy.

Przed Bukowiną niespodziewanie stroma ścianka, dotąd nie jechałem tym wariantem. Od ronda jednak znany dobrze odcinek. Wiem, że do końca lekko nie będzie. Maćka nie udaje mi się dopaść – jak się później okaże, podobnie jak ja sprawdził tracking i widząc że jestem tuż za nim, więc uciekał co sił w nogach 😉

W końcu o godzinie 7:49 docieram na metę w Głodówce po raz czwarty, z czasem 46 godzin 49 minut i 1008 km na liczniku 🙂

Kolejne 2 dni spędzam w tutejszym schronisku, gdzie witamy przybywających na metę zawodników. Pogoda dopisuje w 100% do samego końca. Jak zwykle miło spędzony na pogawędkach czas i nieposkromione obżarstwo, a także kilka nowych znajomości.

Po wszystkim robię kontrolna nieco ponad 100 km trasę przez Słowację do Milówki (oczywiście z wiatrem w twarz), gdzie spotykam się z rodziną i spędzamy wspólnie kilka kolejnych dni.

Podsumowanie

Czas jakiego potrzebowałem na przejechanie 1008 km to 46 godzin 49 minut, co dało 17 miejsce na liście wyników spośród 103 zawodników którzy stawili się na stracie. Przed dotarciem na metę z różnych powodów z dalszej jazdy zrezygnowało 26 z nich.

Udało się zrealizować założony cel, więc z wyniku jestem w pełni zadowolony. Były małe wątpliwości jeśli chodzi o wystarczającą regenerację po BBT, ale wiem że byłem przygotowany należycie i pojechałem po swoje, a ewentualne teorie o braku regeneracji byłyby tylko pretekstem i wymówką. Było dużo samotnej walki z wiatrem, ale nie odpuszczałem i ciągnąłem temat do przodu. Szczęśliwie obyło się bez opadów. Udało się zwalczyć potężny kryzys i wystarczająco sprawnie dojść po nim do siebie, bez dużej straty czasowej. Kluczowe było też to, że udało się przejechać drugą noc bez zbędnego zamulania. Dwie półgodzinne drzemki wystarczyły by uporać się jako tako z sennością. Przeważnie tu traciłem najwięcej. Jeśli chodzi o odniesienie do BBT, to było zdecydowanie trudniej. Ominęły mnie kontuzje, obyło się też bez szczególnych bolesności, które często doskwierały mi podczas wcześniejszych startów. To nie był przypadek, byłem po prostu lepiej przygotowany.

Trasa bardzo fajna, bez monotonii krajówek, cały czas się coś działo. Dużo lokalnych dróg. Lubię! Nawierzchnie dobre, były gorsze odcinki, ale nie zapadły jakoś bardzo w pamięci, wiec bez tragedii. Profil wymagający, szczególnym zaskoczeniem był odcinek 100-350 km, najeżony niewielkimi podjazdami. Świetna organizacja i atmosfera, naprawdę ciężko się do czegoś przyczepić!

Jak zwykle podziękowania dla małżonki Laury za wsparcie i wyrozumiałość :* dla Radka za pomoc w przygotowaniu fizycznym, dla współzawodników, organizatorów, oraz wszystkich którzy mnie wspierali i dopingowali. Dziękuję! 🙂