Jordania 2021 – Jordan Bike Trail

 

Wyjazd na wskroś spontaniczny – podczas luźnej rozmowy z Michałem Wilkiem, dotyczącej przyszłorocznych planów rowerowych, rzuca on propozycją wczesnowiosennego wypadu do Jordanii. Ma to być niejako odskocznia od wyścigowego trybu jazdy, biwaki pod namiotem, kuchenka itp.  Termin marcowy wydaje się jednak zbyt niepewny, w związku z prawdopodobnym szczytem zakażeń i związanym z tym ryzykiem zamykania się poszczególnych państw. Na tapetę wchodzi więc termin jesienny. Szybka analiza cen przelotów, historycznych i długoterminowych prognoz pogody i wybieramy dogodną dla nas obu datę pod sam koniec października, czyli za niespełna… 3 tygodnie.

Z mojej perspektywy sprawa wygląda tak, że dotychczas o Jordanii wiedziałem tyle, że istnieje takie państwo, gdzieś na Bliskim Wschodzie 🙂 Kolejne dni, wypełnione więc są więc głównie sprawami organizacyjnymi, oraz nadrabianiem braków informacyjnych na temat naszego celu, którym jest bardzo sensownie opisany i wytyczony szlak Jordan Bike Triail, przebiegający przez cały kraj z północy na południe. Stosunek asfaltów do dróg terenowych ma wynosić 60/40, więc trzeba naprędce odświeżyć wysłużonego już Awola, który „łyka” dwucalowe opony. Nie zdążyłem jednak jeszcze dobrze sporządzić listy części do wymiany, gdy kolega Makyo proponuje udostępnienie testowego egzemplarza Rondo Bogana, zaprojektowanego w zamyśle do tego typu jazdy. Oczywiście zgoła odmienna geometria w stosunku do obecnie ujeżdżanego roweru budzi pewien niepokój, jednak stwierdzam, że to nie wyścig i ciało się zawsze jakoś dopasuje po 2-3 dniach, najwyżej trochę poboli tu i tam 🙂 Weekend przed wylotem pakuję się w sposób docelowy i udaję mi się takim zestawem testowo do pobliskiego lasu na jedno nocny biwak – wszystko gra i buczy, a ognisko strzela 😉

Dzień 1:

 Lotnisko Amman – Ma’in

40 km | 449 m

Pomimo że lecimy różnymi samolotami (ja z Krakowa, Michał z Warszawy), to na lotnisku w Ammanie, stolicy Jordanii, lądujemy z zaledwie godziną różnicy. Wykupujemy niezbędne wizy, wymieniamy pieniądze na lokalne dinary (to bardzo ważne by mieć gotówkę – poza większymi miastami nie istnieje płatność kartą), kupujemy karty SIM i zabieramy się za składanie sprzętu w bocznym holu. Dla mnie to pierwsza wizyta w kraju arabskim, więc różnorodnym szatom ludzi wokół przyglądam się z zaciekawieniem. Arabski jest też pierwszym językiem, z którym mam styczność, a nie rozumiem dosłownie ani słowa. No dobra … na Węgrzech było chyba podobnie 😉

Przed wyruszeniem w trasę, pozostaje jeszcze jeden temat do ogarnięcia – gdzie przechować kartony przez te 10 dni, aby przy powrocie mieć się w co spakować. Targamy je więc ze sobą wzdłuż wylotówki z lotniska, z nadzieją że znajdziemy jakiś pustostan lub podobne miejsce, gdzie moglibyśmy je ukryć.

W oczy rzuca mi się fakt, jak bardzo zaśmiecona jest okolica. Sprawę rozjaśnia jednak szybko następująca sytuacja: zaczepiony po posterunkiem policji funkcjonariusz, zapytany przeze mnie o możliwość przechowania gdzieś naszych pudeł, nie rozumiejąc dobrze angielskiego, stwierdza że jasne, możemy śmiało po prostu walnąć te kartony tutaj jak stoimy. Myślał więc, że chcemy się ich pozbyć i nie widział w tym żadnego problemu 😀 Ostatecznie po kilkuset kolejnych metrach, postanawiamy zaryzykować i schować je w krzakach niedaleko pasa startowego. Przy okazji zmieniamy ubrania z cywilnych na rajtuzowe 😉

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

W końcu o godzinie 15 możemy ruszać w drogę. Do zachodu słońca mamy niewiele czasu, bo zaledwie dwie godziny. Aby wjechać na początek naszego szlaku, musimy najpierw dostać się pod Syryjską granicę, to jest około 150 km w kierunku północnym. Po drodze chcemy jednak jeszcze odwiedzić wybrzeże Morza Martwego, więc początkowo lecimy na zachód w kierunku Madaby, gdzie w planach mamy zrobić pierwsze zakupy.

Ale hola hola, nie tak szybko 🙂 Gdy na liczniku wybijają pierwsze okrągłe 3 kilometry, z jednego z kół momentalnie schodzi powietrze. Piękny falstart, nie było nawet kiedy się porządnie i świadomie zanurzyć w otaczającą nas nową rzeczywistość.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Szczęśliwie w miejscu naszego przymusowego postoju mamy tez sklepik, więc robimy pierwsze podstawowe zapasy. Ceny zaskakują nas pozytywnie, bo opierając się na poradnikach dotyczących Jordanii dostępnych w sieci, miały być one zbliżone do naszych, lub wyższe. Większość informacji opierała się jednak z pewnością na miejscach typowo turystycznych, a robiąc zakupy w lokalnych sklepikach jest nawet taniej.

Widna część dnia ma się ku końcowi, więc trzeba szybko zmienić dętkę i ruszać dalej. Zabieram się za zdjęcie opony a tu psikus… przyklejona jakaś chyba? Cos mi zaczyna świtać w głowie, coś się obiło się o uszy, że w  Rondziakach ciężko schodzą opony. Ale w tym przypadku, to się wydaje wręcz niewykonalne. Ani drgnie! Zrezygnowany pompuję dętkę i pozornie powietrze nie schodzi zbyt szybko. Ruszamy więc dalej, ale po chwili znów jest kapeć, więc zatrzymujemy się na przystanku. Montuję jordańską kartę SIM i kontaktuję się z Makyo. Twierdzi, że faktycznie ze zdjęciem opony jest ciężko, ale jakimś „patentem” polegającym na dociskaniu opony piętą na pewno dam radę. Targamy to z Michałem bezskutecznie we wszystkie możliwe strony, gdy z pomocą przychodzi nam nastolatek. Jest bardzo narwany, chce pomóc za wszelką cenę. Widać po dłoniach, że fizyczna praca nie jest mu obca, więc może jest to jakieś rozwiązanie i wytarga tę gumę. Po chwili z odsieczą przychodzą kolejni i w zasadzie nie mam za wiele do gadania. W końcu wspólnie im się udaje! Dziękuję za pomoc i mówię, że dalej sobie dam radę, że chodziło tylko o zdjęcie opony, że umiem sobie przecież załatać dętkę. Mogę sobie gadać. Po pierwsze, pomimo coraz większej ilości krzyków, przekaz informacji odbywa się jedynie za pomocą komunikacji niewerbalnej. Po drugie, nawet gdybym jakimś cudem nagle posiadł zdolność mówienia w języku arabskim i wytłumaczył to wszystko, to i tak towarzystwo nie ma najmniejszego zamiaru odpuścić. A że cudów nie ma, to najwyższy czas poznać pierwsze słowo w tym języku, które w pewnym momencie jest wykrzykiwane bardzo często: hawa’!, هواء! (wtedy w oparciu o gestykulację, byłem przekonany że oznacza ono ‚pompka’, ale po powrocie translator powiedział, że oznacza ‚powietrze’ 🙂 )

Po pewnym czasie robi się bardziej nerwowo i mniej przyjemnie, wokół mamy już spora grupę dzieciaków, moi pomocnicy obracają rower, próbują jeden przez drugiego zakładać koło, nie mając pojęcia jak. Jakoś to z moją pomocą składamy do kupy. Po wszystkim okazuje się, że towarzystwo też zna jedno słówko w „moim” języku: money!

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Niestety już po chwili rower ponownie stoi na kapciu. Postanawiam dla świętego spokoju dać im jakieś drobne, pokazuję, że wcale nie naprawili, a jest nawet gorzej (przycięli dętkę). Jednak trochę klepaków na jakieś 10 główek to za mało, chcą papierki. Zatrzymują się jakieś samochody, powstaje niezłe zamieszanie. Michał krzyczy: dawaj jedziemy! Wskakuje na rower i uciekamy, młodsza część towarzystwa rusza za nami, część z nich na rowerkach, lecą w naszą stronę jakieś kamienie, ale w końcu odpuszczają. Ja oczywiście z przodu zero powietrza, cisnę na feldze. Dodatkowego klimatu dodaje leżące zaraz przy samej drodze, napompowane gazami gnilnymi truchło wielkiego psa, nogi sterczą do góry. Co tu się odwala, co za przywitanie! Czy ja na pewno chcę jechać dalej? 😀

Ponieważ jest już prawie ciemno, zatrzymujemy się, by uzbroić się w oświetlenie. Opodal jest sklepik ,przed którym miejscowi palą sobie wielką sziszę. Gdy grzebię w torbie, podchodzi do mnie chłopak i doświetla mi torbę latarką z telefonu. O nie, proszę, tylko nie to, nie chcę już żadnej pomocy! 🙂

Na kolejną próbę naprawy koła, odważamy się zatrzymać dopiero z dala od jakichkolwiek zabudowań.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Z pomocą Michała robię koło, ale staram się nie wbijać zbyt wysokiego ciśnienia, aby opona nie weszła ponownie zbyt ciasno w obręcz. Gdy wszystko jest gotowe, końcu jedziemy jak należy. Z obu stron co chwilę słychać ujadanie psów w naszym kierunku. Kierując snop światła z czołówki w ich stronę, od razu widać jak wiele świecacych par oczu jest w nas wlepione. Trochę to przerażające, ale na szczęści te dzikie psy nie podchodzą zbyt blisko i nie atakują. W każdym razie emocje trzymają nadal 🙂 W końcu dojeżdżamy do Madaby, gdzie każdy z nas bierze po jednej baraniej tuszy na kolację.

😉

Teraz pozostaje znaleźć miejsce na pierwszy biwak. Odjeżdżamy kilka kilometrów za miasto i po zjechaniu pewnego odcinka szutrówką, udaje się znaleźć kawałek płaskiego miejsca bez większych kamieni. Przy odbijaniu z głównej drogi jacyś miejscowi coś za nami krzyczeli, więc trochę obawiamy się czy z góry nas przypadkiem nie widać. Po dzisiejszych wrażeniach, odwiedziny to ostatnia rzecz na jaką mamy ochotę 🙂 Śledzie musimy wbijać kamieniami, moje się gną, jeden się łamie. Pora do spania. Michał proponuje ustawić budzenie już na 4:45, by wyruszyć od razu o świcie. Ma to sens,  jeśli chcemy wykorzystać już dosyć krótki o tej porze roku dzień.

Dzień 2:

Ma’in – Umm Qais

147 km | 1554 m

W nocy doceniłem fakt, że przed samym wyjazdem zdecydowałem się na zakup grubszego materaca. Tutaj na miękkie podłoże nie ma co liczyć. Martwi jednak wszechobecność kolców, które mogą szybko mnie pozbawić tego komfortu. Z kolei materac Michała jest wykonany z takiego materiału, że przy każdym jego większym ruchu głośno skrzypi, urządzając mi w nocy pobudki. Ale tę ostateczną urządza mi jego głośny budzik – coś w stylu muzyki ze środka jakiejś historycznej bitwy. Autentycznie czuję się w tym momencie jak na jakimś obozie 😀

W każdym razie nastawienie musi być dziś trochę bojowe, bo chcielibyśmy się dostać na początek szlaku Jordan Bike Trial. Trasa robi jednak wrażenie już teraz, piękne szutrowe drogi i pierwsze napotkane wielbłądy. Mijamy też pierwsze obozy koczujących tu Beduinów. Są więc też pierwsze nieśmiałe ataki psów, oraz wygłupy dzieci, z których jedno rzuca we mnie piłką. A to dopiero rozgrzewka 🙂

Początek dzisiejszej trasy, to głównie zjazd. I to nie byle jaki, bo z prawie 600 m nad poziomem morza, mamy się dostać w rejony najgłębszej depresji na świecie, na wysokość (a może głębokość) około -380 m. Ale depresyjne klimaty łapiemy już trochę wcześniej 😉 Po zaledwie 10 km mam kolejną gumę. Oczywiście nie w kole na którym mam niejako przygotowaną oponę do zdjęcia po wczoraj, tylko w drugim. Tak więc powtórka z rozrywki, szarpiemy tym na wszelkie możliwe sposoby, bez skutku. Głośne przekleństwa jakie się sypią też nie pomagają. Po dobrej godzinie walki, pompuję koło i staramy się jechać cokolwiek, bo nie mamy innego wyjścia. Co kilka minut pompuję ile się da i tak w kółko. Dobrze, że Michał wziął normalną pompkę, bo z moją „mini” to bym się zajechał.

Zjazd nad Morze Martwe bardzo widowiskowy, przyjemnym asfaltem, jednak sytuacja z kołami nie pozwala się w pełni cieszyć chwilą. Jazda wzdłuż wybrzeża, to głównie mijanie opustoszałych kurortów, wygląda na to, że jest już poza sezonem. W końcu w miejscowości Al Rama znajdujemy warsztat wulkanizatorski, prowadzony przez sympatycznego pana z dwójką synów. Początkowo też muszę tu trochę zawalczyć o to, żebym samemu mógł zdjąć koło z roweru i dopiero oddać w ich ręce. Ciężko wytłumaczyć, że ja to zrobię szybciej i sprawniej. Ale w sumie co się dziwić – wpada gościu na rowerze i mówi że nie potrafi zdjąć opony, to pewnie koła itp. też nie potrafi odkręcić 😀 Na szczęście z właścicielem podstawowa komunikacja jest możliwa.

Z pomocą noża i płaskiego śrubokręta udaje się zdjąć oponę, ale nie jest to bułka z masłem. Dalej używając mydlin namierzają dziurę w dętce, na której ląduje wielka łatka samochodowa, a ja w tym czasie wydobywam kolec z opony. Za usługę płacę 5 dinarów (niecałe 30 zł), a po wszystkim proponują kawę i mycie rąk. Korzystam z okazji i zmywam z siebie cały kurz. Na Google Maps wystawiam ocenę 5 gwiazdek, ale co ciekawe, właściciele nie wiedzą nawet, że ich warsztat tam „istnieje” 🙂

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Dalsza droga na północ, to prawie 100 km względnie płaskiego terenu w okolicach poziomu -200 metrów. Jadąc z wiatrem udaje się je pokonać całkiem sprawnie, ale często dopiekające słońce i temperatura powyżej 30 stopni dają popalić.

Ruch momentami spory, ale kultura kierowców powoduje, że czuję się bezpieczniej niż na podobnych drogach w Polsce. Praktycznie cały czas mijamy większe i mniejsze miasteczka. Co chwilę ktoś nas zaczepia, samochody trąbią, ludzie machają, jedno wszechobecne „welcome to Jordan”, „how are you”, „where are you from”. Po paru godzinach idzie dostać na łeb, ale mimo wszystko odmachuję każdemu 😀 Zdarza się też jedno „fuck you”, ale tego już nie odwzajemniam.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

W jednej z gwarnych miejscowości zatrzymujemy się w sklepie, gdzie trochę dyskutujemy z sympatycznym młodym właścicielem. Gdy przychodzi mi zapłacić za colę i jakieś batony, mówi tylko „free”. Stwierdza, że my turyści jesteśmy bardzo ważni dla Jordanii. To miłe, ale ostrzega też, że nie wszyscy ludzie są w porządku i trzeba uważać.

Już popołudniem rozpoczynamy kilkukilometrowy podjazd, dzięki któremu mamy wydostać się ponad poziom morza. Opadam tu momentalnie z sił, mocno dało mi się we znaki słońce, a dodatkowo zdecydowanie zabrakło mi solidnego, normalnego posiłku w ciągu dnia. Na samych słodyczach nie umiem jechać zbyt długo. Na szczęście jesteśmy już na bocznej, spokojnej drodze, gdzie powoli podprowadzam rower i łapię wytchnienie dzięki zbliżającemu się zmierzchowi i towarzyszącemu mu ochłodzeniu.

Do Umm Qais, skąd rozpoczyna się nasz wytyczony szlak, docieramy już po ciemku. Ale jako że jest godzina ledwo 18, możemy spokojnie usiąść w restauracji i w końcu porządnie odpocząć. Tutaj standardy restauracyjne są trochę inne niż te, do których przywykliśmy, ale bynajmniej nie narzekamy – bez pomocy sztućców smakuje lepiej 😉

Dobrze pojedzeni robimy pierwsze kilometry szlakiem JBT. Po pokonaniu stromego zjazdu, postanawiamy się rozbić w pobliżu murowanego zbiornika na wodę, ponieważ o kawałek płaskiego miejsca nie jest tutaj wcale łatwo. Ja postanawiam rozłożyć namiot na betonowej płycie, bo jest równiutka, a pozostałe podłoże i tak jest podobnie jak ona twarde. W trakcie rozwijania biwaku, nadjeżdża samochód ciężarowy. Gasimy latarki i staramy się ukryć, ale podjeżdża on właśnie do nas. Jest to cysterna, którą panowie przyjechali napełnić ze wspomnianego zbiornika. Podchodzę, witam się i pytam czy jest to problem, że tu będziemy nocować. Początkowo stwierdzają, że tak, bo myślą że chcemy wejść do zabudowań, ale gdy pokazuję już częściowo rozłożone namioty, to nie mają nic przeciwko. Pomimo że zostaliśmy namierzeni, postanawiamy zostać, licząc, że nie będzie to często odwiedzane miejsce i uda się odpocząć.

Dzień 3:

Umm Quais – Anjara

118 km | 3566 m

W nocy nikt nas nie niepokoił, ale pojawił się inny problem – zbiornik nabrał wody do pełna i jej nadmiar zaczął wypływać z wysokości kilku metrów, głośno waląc o ziemię. Dalszy sen, to już była więc raczej tylko seria drzemek. Dodatkowo nad ranem zaczyna padać deszcz.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Jest sporo chłodniej niż wczoraj, ale dla mnie jest to fajne wytchnienie po wczorajszej wygrzewce, której skutki czuję nadal. Deszcze są przelotne i mają raczej charakter mżawki. Dziś przyjdzie nam poznać prawdziwy charakter właściwego już szlaku. Szybko okazuje się, że będzie bardziej wymagający niż zakładaliśmy, choć bynajmniej go nie lekceważyliśmy.

Powoli pniemy się dnem kanionu, by w pewnym momencie odbić gwałtownie i ostro w górę po zboczu. Dzięki temu otwierają się szersze widoki, a ja mam okazję obserwować rzadki widok Wilka podprowadzającego rower 😉

Po przepchaniu nieprzejezdnego odcinka, ciągniemy temat dalej, jednak po chwili napotykamy stado kóz i mamy pierwsze starcia z pilnującymi go psami pasterskimi. O ile napotkane wcześniej dzikie psy trzymały się z daleka, to te prowadzą skoordynowane ataki (czy może obronę?) i potrafią podejść niebezpiecznie blisko, cały czas wściekle ujadając. Obecny pasterz nieco łagodzi sytuację, ale jeden z psiaków szczególnie „polubił” Michała i nie odpuszcza dosyć długo. Później okaże się, że to raczej element ich taktyki obronnej, bardzo często po starciu mieliśmy takiego odprowadzającego, lub obserwującego nas trochę dłużej dla pewności koleżkę.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

U góry zasłużona chwila odpoczynku od zmagań z grawitacją, a kawałek dalej odnawiamy zapasy w sklepie w niewielkiej miejscowości لواء الوسطية،،، 😉

Słowem dygresji – wydaje się, że w Jordanii obowiązują co najmniej dwa typy gospodarki odpadami:

  • wywalić gdzie popadnie – nie spotyka się jednak dzikich wysypisk z górą śmieci, a raczej  porozrzucane losowo śmieci, które normalnie powinny trafić do miejskich kubłów,
  • spalić na ulicy – ten sposób dotyczy raczej skumulowanych odpadów z gospodarstw domowych.

Ilość mocno nachylonych podjazdów jest zaskakująca, w zasadzie większość czasu, to zmagania z nimi. Pomimo dostępności o 2 ząbki lżejszego przełożenia niż mam w Awolu, czasem pozostaje mi podprowadzanie. Niekiedy walczę trochę ambitniej i krótkie ścianki jakoś przeciągam, ale coraz częściej przemawia jednak rozsądek i mając na uwadze niedawną kontuzję na MRDP, urządzam sobie spacery. Jest też to dobry czas na telefon do Laury 🙂

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

W okolicach Pelli bardziej turystyczne akcenty, przez płot widać kawałki jakichś starożytnych ruin. Zatrzymujemy się przy klimatycznym sklepiku, gdzie bez słowa stają obok nas i przyglądają się nam dzieci. Początkowo było to trochę krępujące, ale po pewnym czasie człowiek przywyka 🙂

Za miasteczkiem pokonujemy długi podjazd, którym z doliny rzeki Jordan leżącej na poziomie -200 m, wydostajemy się na tereny położone na wysokościach około 1000 m. Tutaj niepokojąco zaczyna się buntować ścięgno achillesa. Cóż, kto choć trochę zna Michała, ten wie, że jedyną reakcją może być w tym przypadku zmiana pozycji na rowerze 😀 Opuszczam więc delikatnie siodło i o dziwo po pewnym czasie ból ustępuje.

Po ciemku, już wymęczeni, docieramy do miasteczka Kufranjah, gdzie zajadamy się lokalnym arabskim fast-foodem (trochę jakby kebab w cieście), przy okazji ucinając pogawędkę z sympatycznym właścicielem.

Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<

Dłuższy postój bardzo rozleniwił, więc za kolejny podjazd zabieramy się niechętnie. Ponieważ znaleźliśmy się na bardziej zurbanizowanym terenie, pojawia się problem ze znalezieniem miejsca na biwak. Przy okazji wieczornych zakupów, dłuższy czas rozmawiam z około 30 letnim Arabem, który ma dziewczynę z Węgier, więc ma spore pojęcie o naszej części Europy. Proponuje nam u siebie nocleg. Ja uważam że w tej sytuacji to świetna okazja, bo mielibyśmy rozwiązany problem z namiotami, można by też lepiej poczuć lokalny klimat, ale Michał stwierdza że to niebezpieczne i nie daje się za nic przekonać.

Ostatecznie rozbijamy się w położonym na zboczu sadzie, uprzednio forsując trochę zagrodzone gałęziami wejście. Niespodziewanie zebrał się na tyle silny wiatr, że mam problem z rozbiciem się. O spokojnym śnie można więc tylko pomarzyć.