Dzień 7:
Rakin – Ais
89 km | 2341 m
Noc spokojna, ale już tradycyjnie dosyć krótka 😉 Wstajemy bardzo wcześnie, by wraz ze świtem być już na kołach. Głośne modły dobiegające z miasteczka, urozmaicają poranną rutynę biwakową.
Po zjechaniu na dno wąwozu, od razu czeka nas ostra wspinaczka po mocno nachylonej ściance z luźnymi kamieniami. Na ostatnim kilometrze jest dobre 30%, więc pozostaje tylko butowanie. Trochę krążymy po Karaku, szukając stacji benzynowej, by uzupełnić paliwo w kuchence, ale z mizernym skutkiem.
Znajdujemy za to fajny lokalny barek z falafelami, więc postój na drugie śniadanie robimy bez wahania. Pierwsze już dawno poszło w tłoki na podjeździe 🙂
Na wyjeździe z miasta podziwiamy jeszcze ruiny zamku Krzyżowców z XII w.
Gdy trafiamy już z powrotem na większe pustkowia, mijamy się z dużym stadem owiec.
Dalej wspinamy się na okoliczny płaskowyż i kolejnych kilkanaście kilometrów, to wyjątkowo płaski jak na tutejsze standardy teren. Dziwne uczucie tak po prostu jechać przed siebie 😉
Na długim szutrowym zjeździe zaczepia nas trójka beduińskich dzieci, ale mając nieciekawe doświadczenia z młodzieżą, machamy tylko i uciekamy. Gdy się jednak zatrzymujemy kawałek dalej w celach nawigacyjnych, jeden z nich dogania nas jadąc na oklep na osiołku. Wciąż powtarzają „foto, foto”, a gdy w końcu robimy sobie z nimi zdjęcie, proszą o coś do jedzenia (o dziwo nie pada słowo money), więc dzielę się z nimi swoimi zapasami słodyczy.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
To nie koniec przygód z miejscowymi – będąc trochę bardziej z przodu, słyszę jak Michał na kogoś krzyczy. Oglądam się i widzę jak jakiś mocno już starszy Arab w turbanie, tłucze kijem po jego rowerze, mając przy tym niezły ubaw (jesteśmy na stromym podjeździe, więc jedzie się powoli). Już mam wracać z odsieczą, ale sytuacja się uspokaja. Cóż, może chciał foto i słodycze 😉
Po dnie kanionu Wadi Hasa, biegnie granica Muhafazahy (coś jakby naszego województwa), na której znajduje się posterunek policyjny. Machają nam jednak tylko, że mamy jechać dalej.
Upał daje się coraz bardziej we znaki, a przed nami ponad 20 km podjazdu, na całkowicie odsłoniętym pustynnym terenie. Cień to towar luksusowy, więc gdy tylko jest sposobność, korzystamy z okazji.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Do całkiem żywego miasteczka Ais, docieramy więc z ulgą i nieźle ujechani. Michał proponuje wziąć tutaj nocleg i porządnie wypocząć. Ja początkowo nie jestem za tym, bo plan na dziś był bardziej ambitny, ale ostatecznie daję się przekonać. Argumentem jest fakt, że dalsza droga jest wg rozpiski wymagająca technicznie, więc jadąc częściowo po ciemku niepotrzebnie byśmy ryzykowali, a jednocześnie stracilibyśmy sporo widoków, bo prowadzić ma ona przez rezerwat przyrody.
Zajeżdżamy więc pod jedyny w okolicy hotelik i za cenę 30 dinarów dostajemy pokój dwuosobowy. Po wypełnieniu formalności wracamy do centrum.
Odwiedzamy lokalny fast-food i uzupełniamy prowiant w sklepie, udaje się też dokupić benzynę do kuchenki na stacji paliw. Wracamy do hotelu i po tygodniu życia w namiocie, w końcu lądujemy w normalnych łóżkach 🙂
Dzień 8:
Ais – Petra
115 km | 2953 m
Tuż przed 6 jesteśmy już na „koniach”, nieźle wypoczęci. Główną część miasta At-Tafila ładnie mijamy bokiem, spokojną drogą dobrej jakości.
Dalej droga kluczy wzdłuż „Drogi Królewskiej”, malowniczo prowadząc po zboczach kanionu.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Cały dzisiejszy dzień będziemy oscylować na wysokościach w granicach 1100 – 1600 metrów. Słowo oscylować pasuje jak ulał – płaskich sekcji nie stwierdzono 😉 Na szczęście nawet szutrowe drogi, często dają tutaj możliwość komfortowej jazdy i po wielokrotnym mordowaniu się pod górę, w nagrodę leci się w dół z wielką frajdą.
Niedaleko autostrady wjeżdżamy do niewielkiego lasu sosnowego. Niestety przez zaśmiecenie traci wiele swojego uroku.
Tuż za nim „flow” naszej jazdy zostaje przerwane i naszym oczom ukazuje się super widok na lokalną atrakcję – niewielką malowniczo położoną wioskę Dana, zamieszkiwaną przez zaledwie kilkudziesięciu mieszkańców.
Początkowo zjeżdżamy do niej wąskim singlem.
Dalej trzeba już sprowadzać bezpośrednio po kamieniach, po prostu przedostajemy się „na szago” do najbliższej drogi.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Odbijamy kawałek z wyznaczonej trasy do miasteczka , gdzie postanawiamy zjeść zasłużone drugie śniadanie w ciekawej knajpce w starożytnym klimacie. Podobno pierwsze zabudowania w tym rejonie powstały już 6000 lat temu.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Tutejsze jedzenie bardzo trafia w moje gusta i dobrze sprawdza się w panującym klimacie. Nie obciąża niepotrzebnie żołądka, przy czym dosyć tłuste pasty roślinne, pieczywo i jajka pozwalają się dobrze nasycić i „trzymają” wystarczająco długo.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Dalej spory kawałek zjeżdżamy „King’s Highway”, jednak ruchu samochodowy jest niewielki. Niedaleko za posterunkiem policyjnym, odbijamy ponownie na szutrówkę.
Krajobraz coraz bardziej pustynnieje, a piasek przybiera nowe odcienie.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Znów jest niesamowicie cicho! Uwielbiam takie miejsca. By dostać się do Shobaku, musimy wspiąć się kolejnych 500 m w popołudniowym słońcu. Tym razem jednak po asfalcie.
W nagrodę na szczycie – rozległy widok na średniowieczną twierdzę.
W tej okolicy robimy zaopatrzenie, udaje mi się kupić trochę świeżych pomidorów.
Dalszy odcinek szlaku w kierunku Petry, to najwyższa liga „gravelowania”. Piękne szutrowe drogi i piękne widoki, a wszystko w klimacie ukojenia jakie daje zbliżający się wieczór.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Pod koniec właściwej wspinaczki, żegnamy się ze słońcem.
Pod wydostaniu się na asfalt, już po ciemku, osiągamy najwyższy punkt całej trasy, czyli 1691 metrów. Żeby się zaopatrzyć na biwak, musimy jednak zjechać około 15 km do Petry, głównie szutrowymi nitkami. Ten odcinek jest dla mnie szczególnie męczący, moja czołówka co chwilę się wyłącza. Przy bateriach litowych, które z założenia mają dużo większą żywotność, jednak przy trochę innych parametrach prądu, jej elektronika świruje. Na stromiznach robi się więc niebezpiecznie, szybko też znika mi z oczu migające światełko Michała. W pewnym momencie, tuż obok drogi zauważam pumę! Na szczęście okazuje się, że to tylko osiołek, ale nieźle się wystraszyłem 😀 Zmęczenie i ciemności powodują, że umysł płata takie figle. Widok na rozświetlone miasto umila zmagania z terenem.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
W mieście brutalne zderzenie z komercją, która po wielu godzinach spędzonych na odludziach, razi nas szczególnie. Nie można spokojnie stanąć pod knajpą i obejrzeć menu, bo od razu atakują różnego rodzaju naganiacze.
Zwiedzanie skalnego miasta nie wchodzi w grę, to braliśmy pod uwagę jedynie przy bardzo dobrych postępach na trasie. Problemy z kołami w pierwszych dniach sprawiły, że trzeba zapomnieć o dodatkowych atrakcjach. Przyjechaliśmy tu na JBT i jego ukończenie jest dla nas priorytetem, a na zwiedzanie powinno się mieć w zapasie minimum jeden cały dzień.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Dłuższa przerwa i cały ten harmider sprawiają, że opadamy z sił jeszcze bardziej. Żeby się wydostać z miasta, konieczne jest pokonanie kolejnych podjazdów, co nam się nie uśmiecha bynajmniej. Nauczeni doświadczeniem wiemy też, że szukanie miejsca pod namiot w ciemnościach, na najczęściej nachylonym i kamienistym terenie do łatwych nie należy. Odpalam Booking i z zaskoczeniem znajduję miejsce w hostelu w cenie 20 zł za osobę, co w tak turystycznej miejscowości jest aż śmieszne. Mało tego, znajduje się on w zasadzie za naszymi plecami 🙂 Klikam bez większego zastanowienia w rezerwację i idziemy na miejsce, gdzie wszystko staje się jasne – w naszym pokoju poza łóżkiem piętrowym jest tylko tyle miejsca, by się na nie jakoś dostać 😀 Dodatkowo otwierając przesuwne okno, zamyka się je sąsiadowi z pokoju obok 😀 Z drugiej strony nie jest to głupie rozwiązanie,bo daje większą prywatność, przy cenie jak za w wieloosobową salę w schroniskach młodzieżowych.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Po ogarnięciu lokum, idziemy na miasto. Na kolację decydujemy się na pizzę, która okazuje się wątpliwej jakości, za to przy cenach 2-3 razy wyższych, niż nas Jordania zdążyła przyzwyczaić. Kolejny intensywny i pełen wrażeń dzień za nami, w trakcie którego udało się pokonać pełne 2 etapy szlaku.
Dzień 9:
Petra – Wadi Rum
114 km | 1539 m
Petrę opuszczamy wczesnym porankiem, naganiacze jeszcze nie zaczęli pracy, więc można w spokoju przejechać przez miasto i rzucić na nie okiem 🙂
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
W kolejnym niewielki miasteczku leżącym na trasie, zatrzymujemy się w barze z falafelami. Ceny wróciły do normy, a dodatkowo jednego dostajemy gratis.
Przed nami do pokonania jeszcze kilka poważniejszych wzniesień, jednak niebawem mamy już stopniowo obniżać wysokość. Dzięki temu co rusz otwierają się nam piękne widoki w kierunku naszej dzisiejszej destynacji, którą jest pustynia Wadi Rum.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Około południa docieramy do Al-Quawaryah, gdzie podczas zaopatrywania się w jednym ze sklepików, właściciel nie pozwala mi zapłacić za colę i batony. Przy okazji miejscowa dziewczynka też się łapie na gratisowe słodycze 😉 W trakcie sympatycznej rozmowy z pomocą tłumacza google, okazuje się, że ma „business partnera” z Warszawy, po czym wręcza nam jeszcze na koniec po dużej paczce ciastek.
Szlak od razu ściąga nas z głównej drogi, co pozwala w pełni cieszyć się pustynną jazdą. Wielka frajda, w tych niecodziennych dla nas okolicznościach! 🙂
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Najwyższy czas, by zejść solidnie z ciśnienia w oponach, bo na niektórych odcinkach zdarza się sporo kopnego piachu.
Wielbłądy jakoś sobie radzą 😉
Spotykamy coraz więcej przedstawicieli lokalnej fauny.
Pojawiające się na horyzoncie formacje zdradzają, że nasz dzisiejszy cel jest coraz bliżej.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Po pewnym czasie droga zanika, pojedyncze ślady na piasku rozjeżdżają się w różnych kierunkach, a my jedziemy tak, by mniej więcej trzymać się określonego kierunku.
Przecinając niewielką osadę, spotykamy miejscowego kolarza, na jakże ekstrawaganckim sprzęcie 🙂
W końcu docieramy na asfalt, który poprowadzi nas już bezpośrednio pod bramy Wadi Rum.
Jest to druga najbardziej popularna atrakcja turystyczna Jordanii, zaraz po Petrze. Na szczęście o tej porze dnia, ale też porze roku, ruch jest bardzo niewielki. W centrum turystycznym kupujemy bilety i pozwalamy sobie na mały wypasik.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Jeden z obecnych tu naganiaczy pyta nas czy mamy gdzie spać, oraz próbuje namówić na transport przez pustynię jeepem, twierdząc że z takimi oponami nie mamy szans przejechać. Ale nie z nami te numery 🙂 Odpowiadam że przedostaniemy się choćby przepychając rowery pieszo, co ucina rozmowę.
Gdy w końcu ruszamy, jest już całkiem ciemno. Mniej więcej w połowie drogi do Wadi Rum Village, zjeżdżamy kilkaset metrów w bok, by rozbić obóz, ale nawet tutaj przeganiają nas jakieś psy. W końcu znajdujemy dogodne miejsce. Mamy piękne gwieździste niebo, w które wpatruję się dłuższy czas przed spaniem, leżąc z głową poza namiotem. Mega klimat i super zwieńczenie naszej wyprawy! 🙂
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Dzień 10:
Wadi Rum – Aquaba (Morze Czerwone)
80 km | 435 m
Przed nami ostatni dzień jazdy i tym samym ostatni odcinek Jordan Bike Trail. Mamy pewne obawy jak to pójdzie, bo wg opisów kilkanaście kilometrów pustyni ma być nieprzejezdne, co by oznaczało kilka godzin pchania. Jesteśmy na to odpowiednio przygotowani i zaopatrzeni, ale problemem jest czas. Już jutro mamy loty powrotne, a z Akaby, która jest celem na dziś, musimy jeszcze jakoś zorganizować transport do stolicy oddalonej o 330 km.
Z tego powodu zbieramy się możliwie wcześnie i zajeżdżamy do wioski Wadi Rum, gdzie udaje nam się znaleźć jeszcze fajną knajpkę.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Zjadamy pyszne i solidne śniadanie, obniżamy ciśnienie w oponach i wyraźnie podekscytowani ruszamy na podbój pustyni 🙂
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Jadąc po śladach samochodów terenowych, prowadzić trzeba jedynie na krótkich odcinkach, co pozwala nam patrzeć na nasz plan dotarcia do celu popołudniem z optymizmem. Im dalej, tym przebieg drogi staje się coraz mniej oczywisty, a ślady rozjeżdżają się w różnych kierunkach.
Pierwszych kilkanaście kilometrów to jeszcze zdobywanie wysokości, aż na wysokość ponad 1000 m, ale jako że docelowo mamy się dziś znaleźć nad morzem, to w końcu powinno być zdecydowanie w dół.
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Starając się trzymać śladu na mapie, często jedziemy po prostu po bezdrożach i ku naszemu zaskoczeniu, większość czasu daje się sprawnie jechać po dość twardym podłożu.
Jak to na pustyni, słońce pali niemiłosiernie. W miejscach gdzie mniej dokładnie nałożyłem krem, szybko pojawiają się poparzenia. Klimat miejsca jest tak niesamowity i niecodzienny, że można poczuć się jak w filmie 🙂
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Zdjęcie autorstwa Michała z galerii >klik<
Droga staje się bardziej kamienista, każdy z nas jedzie sobie swoją ścieżką, byle blisko tracka, na zachód.
Jesteśmy już na kompletnym pustkowiu. Miało być w dół, ale to chyba jeszcze nie teraz 😉 Początkowy entuzjazm trochę maleje, gdy w samo południe niespodziewanie wyłania się przed nami kolejny podjazd. Każdy zmaga się z nim w skupieniu i milczeniu.
W końcu, po 40 km zmagań z piaskami, docieramy do niewielkiej miejscowości Tutun, gdzie znajdujemy kawałek cienia. Kilkanaście zabudowań na krzyż, ale zaczepiają nas oczywiście miejscowe dzieciaki. Rozumiemy w zasadzie tylko „money”, chcą nas chyba też chyba zabrać do jakiegoś sklepu, ale mówimy że nie potrzebujemy. Na odchodne lecą za nami pojedyncze kamienie 😉
Kawałek dalej zjeżdżamy na asfalt, więc dobijamy powietrze do opon. Zaczepia nas tutaj patrol wojskowy, pytają skąd jesteśmy i dokąd jedziemy, po czym uczulają, żeby nie jechać w przeciwnym do naszego kierunku, ponieważ znajduje się tam „military zone”. Ma to sens, w końcu znajdujemy się bardzo niedaleko granicy z Arabią Saudyjską.
Teraz pozostaje głównie jazda w dół i przede wszystkim po twardym podłożu. Czasowo jesteśmy z fajnym zapasem, wiec powinno się udać uniknąć niepotrzebnej nerwówki na koniec.
Szybki przeskok z klimatów pustynnych, w nadmorskie. Jordania posiada jedynie 26 km wybrzeża na Morzu Czerwonym, na zatoce Akaba. Ten dostęp ma jednak kluczowe znaczenie dla transportu i rozwoju kraju.
Samo miasto, to już rozwinięty i pełnowartościowy kurort turystyczny. Zjeżdżamy na wybrzeże, gdzie ma miejsce koniec naszego szlaku. Na przeciwnym brzegu zatoki widoczne są wzgórza i zabudowania izraelskiego Eljatu. Moczę symbolicznie koła oraz buta w słonej wodzie. JBT zaliczony! 🙂
Pozostaje należny popas w Maczku i znalezienie dworca autobusowego. Nie jesteśmy pewni, czy uda się zabrać do stolicy z rowerami, to zawsze ryzyko. Na szczęście nie ma z tym większego problemu. Podróż niezbyt przyjemna – jest ciasno i głośno, po arabsku. Dodatkowo niedaleko za miastem autokar się zatrzymuje i nagle wszyscy zaczynają wysiadać. Mamy nadzieję, że to jakaś przesiadka i zaraz zrobi się luźniej, ale okazuje się, że służby celne przeprowadzają kontrolę bagażu. Akaba to strefa bezcłowa, stąd całe zamieszanie.
W Ammanie jesteśmy późnym wieczorem. Od razu po wyjściu z autokaru zaczepiają nas taksówkarze. Mówię, że chcemy się dostać na lotnisko (to jeszcze dobre 40 km po wielkiej aglomeracji, wcale nam się nie uśmiecha jechać tego na kołach). Upierają się, że nas zabiorą, ale problem polega na tym, że mają tylko niewielkie osobówki. Mówię, że nie dadzą rady, że zniszczy się sprzęt, ale nie chcą odpuścić, proponują nawet żeby dać je na płasko na dach 😀 W końcu udaje się „uwolnić” i jedziemy szukać jakiegoś busa. Ciężko uzyskać jakiekolwiek informacje, na ulicach panuje charakterystyczny dla wielkiego miasta chaos. Zaczepia mnie ponownie jeden z taksówkarzy, który wcześniej się tylko przyglądał. Mówi, żebym jechał z nim, a pokaże mi skąd odjeżdżają regularnie busy na lotnisko i nie chce żadnych pieniędzy – chce nam pomóc. Cisnę za samochodem po jakimś wiadukcie, ten jedzie powoli i na mnie czeka. W końcu jesteśmy na przystanku. Chłop próbuje zatrzymać przypadkowe duże samochody, żeby nam załatwić transport (jego taxi jest za małe). Ściągam na miejsce Michała, bo się rozdzieliliśmy. Jeden z oczekujących pasażerów zainteresował się nami i „przejmuje nas” od taksówkarza. Mówi dobrze po angielsku i obiecuje pomóc, porozmawia z kierowcą. Wciskam pomocnemu taksówkarzowi trochę drobnych za pomoc. Bus przyjeżdża mniejszy niż zakładano, ale jakoś udaje się upchać rowery na tyłach.
Spod lotniska od razu kierujemy się w miejsce gdzie zostawiliśmy kartony, na szczęście są nieruszone. Ponieważ jest już dobrze po północy, nie rozkładamy namiotów, tylko każdy ładuje się ze śpiworem do swojego przepustu wodnego pod drogą. Nie ma jak dobrze przyżulić na koniec 😀
Sen przerywają kilka razy odlatujące nocą samoloty. No ale śpimy przecież tuż przy głównej płycie lotniska. Pozostało poranne pakowanie rowerów i powrót do ojczyzny. Piękna to była przygoda 🙂
Podsumowanie
Udało się przejechać całą trasę zgodnie z pierwotnym założeniem, czyli samodzielnym dojazdem z lotniska na jego początek pod syryjską granicę, po drodze odwiedzając jeszcze Morze Martwe, a następnie cały przebieg Jordan Bike Trail, z finałem nad Morzem Czerwonym. Sam szlak (bez dojazdu) zajął nam 8 dni, przy 12 jakie zakłada projektant trasy. Wyszło więc ambitnie, co szczególnie przy krótkich już listopadowych dniach, wymagało pewnej dyscypliny biwakowej. Na to miał głównie wpływ mój ograniczony urlop, ale też z drugiej strony, nie lubimy z Michałem zbytniego pitu-pitu 😉 Pomogła tu determinacja Michała, bo ja sam po początkowych problemach technicznych z rowerem, byłem skłonny skrócić trasę, w obawie że nie zdążymy na lot powrotny.
Nie do końca wiedziałem czego się spodziewać po tej trasie, przy czym jej profil zdradzał, że będzie trudno, bo średnio na każde 100 km miało przypadać prawie 3000 m wspinaczki. Była to moja pierwsze wizyta w kraju arabskim, więc szok kulturowy był ogromny. Doświadczenia niesamowite, olbrzymie nasycenie widoków zapierających dech, rozległe i surowe pustkowia, gdzie jedynymi dźwiękami był szum kół rowerowych. Kontakt z prawdziwą codziennością miejscowej ludności, dziesiątki starć z psami pasterskimi, aż w końcu nocleg na pustyni pod rozgwieżdżonym niebem, będący pięknym zwieńczeniem naszej przygody. To wszystko sprawiało, że momentami czułem się jak na planie jakiegoś filmu 🙂
Przygoda zdecydowanie dla bardziej zaawansowanych rowerzystów, ze sporym doświadczeniem. Trasa wymagająca fizycznie, olbrzymia kumulacja stromych podjazdów, więc im więcej miękkich przełożeń, tym lepiej. Również psychicznie trzeba być nastawionym na kontakt z licznymi psami, oraz często bardzo nachalnymi dziećmi. W niektórych rejonach wzbudza się olbrzymie zainteresowanie społeczności, wtedy to pozdrowienia i nawoływania słyszy się praktycznie co chwilę, spod każdego sklepiku i z każdego przejeżdżającego samochodu. A jeśli już jestem przy kierowcach, to na drogach publicznych w ruchu ulicznym, czułem się bezpieczniej niż w Polsce.
Jak więc z ogólnym bezpieczeństwem? Jeśli chodzi o ludzi, to poza początkowym incydentem z chmarą natrętnych dzieci, czułem się bezpiecznie. Dorośli byli zawsze nastawieni przychylnie, lub po prostu neutralnie. Pewnym problemem są psy, ale po pewnym czasie człowiek uczy się jak sobie z nimi radzić, choć nadal wiąże się to z małym zastrzykiem adrenaliny 😉 Oczywiście jak wszędzie, trzeba zachować pewną ostrożność.