Dzień 10:
Rapla (Estonia) – Gate 3 Tallin – Kärkölän kirkonkylä (Finlandia)
Za miastem ponownie spotykam Pablo i wspólnie przejeżdżamy około 60 km pozostałe do Tallina. Trasa prowadzi po ścieżkach, więc jest okazja by na spokojnie porozmawiać. Po wjechaniu do miasta zjeżdżamy na stację benzynową. Pijemy szybką colę, ale kolega szybko ucieka, bo chce zdążyć na konkretny kurs, a ja jeszcze muszę skorzystać z toalety. Sam nie celuję w ten prom, bo w planach miałem tutaj porządnie pojeść i zrobić większe zakupy przed przeprawą do Finlandii (gdzie będzie sporo drożej), więc i tak bym nie zdążył.
Gdy docieram na punkt kontrolny, mieszczący się w sklepie rowerowym w centrum Tallina zastaję tu Katję i Heinza. Organizatorzy też sią na miejscu i cykają mi kilka zdjęć. Przybijam pieczątkę i udaję się w kierunku terminalu, po drodze zahaczając McD.
Czasu mam jeszcze sporo, więc postanawiam odbić i zobaczyć trochę starej części miasta, bo kto wie czy jeszcze kiedykolwiek będę miał okazję tutaj być. W sumie wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiło, ale przynajmniej się przekonałem osobiście 😉 Natłukłem się jednak niepotrzebnie po brukowanych uliczkach. Zakupy postanawiam zostawić na później, bo najpierw wolę załatwić formalności związane z przeprawą. Gdy w końcu trafiam na terminal, nie za bardzo wiem gdzie tu są jakieś kasy. Pytam jakichś ludzi, ale odpowiadają że nie są stąd i nie wiedzą. W końcu znajduję jakieś okienko z informacją po czym kieruję się do kasy i kupuję bilet w cenie około 50 €. Gdy uświadamiam sobie jak duży jest to kompleks, postanawiam najpierw znaleźć miejsce gdzie będę się musiał udać z rowerem, żeby się nie gorączkować przed samym startem promu. Okazuje się, że muszę poruszać się jak samochody, po drodze mijając kilka szlabanów, bramek itp. W końcu trafiam pod mój statek.
Niby wszystko fajnie, ale mam jeszcze kupę czasu, a nie zrobiłem przecież zakupów jak planowałem. Nawet nie wiem czy można się stąd teraz wydostać… trudno, trzeba już czekać. Gdy tak stoję, zaczepia mnie kierowca, a po chwili para starszych rowerzystów, więc czas upływa przyjemnie na rozmowach. Gdy w końcu otwierają się wrota, wjeżdżam na dolny pokład i przypinam rower do barierek. Ciasnymi korytarzami przedostaję się na górę do strefy z pokojami i lokalami gastronomicznymi. Jestem tu jako pierwszy, więc wybieram sobie przyjemny kącik z kanapą, z nadzieją że uda mi się pospać, bo cały rejs ma trwać około 2,5h. Niestety pomieszczenia wypełniają się ludźmi bardzo szybko i już po chwili dosiada się do mnie trójka podpitych mężczyzn. Rozmawiamy trochę ale są męczący i oczywiście o spaniu mogę zapomnieć. Zjadam zapasy i postanawiam zmienić miejsce. Okazuje się, że wszystko jest zapchane konkretnie i ludzie siedzą nawet na podłogach w korytarzach. Gdy chodzę już wkurzony w poszukiwaniu kąta dla siebie, spotykam jednego z „naszych”. Zagaduję, ale gdy zaczyna do mnie mówić niezrozumiałą dla mnie angielszczyzną, szybko orientuję się że to spotkany o poranku Stephen Butcher 😉
Skoro już nie pośpię, to chociaż podładuję elektronikę – myślę sobie. Takiego! Ładowarka została w torbie przy rowerze. Próbuję tam jakoś trafić, ale nie udaje mi się to. Ostatecznie ląduję na górnym pokładzie i rozkładam się na jakiejś ławce.
Kładę się i próbuję podrzemać, ale nie pomagają mi w tym smrodzący wokół palacze oraz zimne mgiełki wodne które wzbijają się wraz z falami i osiadają na mnie co jakiś czas. Leżę sobie i uświadamiam sobie że zawaliłem za wiele rzeczy w związku z tą przeprawą. Nie pospałem, nie pojadłem, nic nie naładowałem, a w dodatku nie zrobiłem zakupów jak planowałem. W związku z tym Helsinki witam w złym humorze. Jest zimno, wietrzenie i wilgotno. Jadę po ścieżkach bez entuzjazmu, choć wcześniej byłem bardzo ciekawy jak wygląda to miasto. Znajduję Lidla i robię zakupy – ceny podstawowych produktów są dwukrotnie wyższe niż u nas. Dla produktów troszkę lepszych, różnica ta jest jeszcze większa.
Gdy ruszam w dalszą drogę jest już prawie 19, a ja nie mam nawet przejechanych dziś stu kilometrów. Myślę sobie, że źle to wszystko rozegrałem. Trzeba było jechać prosto na prom z Pablo! Katja z Heinzem też już daleko z przodu, a przecież dotąd ciągle trzymaliśmy się mniej więcej razem. W poczuciu ogólnej beznadziei opuszczam miasto, sunąc powoli pod nieprzyjemny wiatr po pofałdowanych ścieżkach rowerowych.
Po przejechaniu około 60 km od przeprawy, zjeżdżam do lasu i rozbijam się nad niewielkim jeziorem. Czas odświeżyć głowę i poprzestawiać myślenie na właściwy tor.
Nie daję sobie zbyt wiele czasu na sen i o 2 w nocy jestem już z powrotem na kołach. Świtać zaczyna bardzo wcześnie. Dziś nastawienie zupełne inne i w końcu mogę na spokojnie zobaczyć jak to wszystko wygląda w tej Finlandii. Podoba mi się – jadę właściwie ciągle przez lasy, bocznymi drogami z jedynie znikomym lokalnym ruchem. Jest to zasługa tego, że równolegle prowadzi droga krajowa nr 4 w kierunku Lahti, a moja trasa kluczy w jej okolicach. No i naleźć tutaj miejsce na biwak, to przeważnie kwestia zjechania do lasu i już 😉 W każdym razie – moje klimaty.
Ostatnia doba to najgorszy dzień pod względem przejechanego dystansu, łącznie przejechałem niecałe 200 km. Sama przeprawa promowa zabrała sporo czasu, podczas którego właściwy dystans do przejechania nie uległ skróceniu, ale mimo wszystko najbardziej zawaliłem organizacyjnie. Patrząc jednak ogólnie, to mam jeszcze spory zapas względem mojego planu minimum, więc w przyszłość spoglądam z optymizmem 😉
Dzień 11:
Kärkölän kirkonkylä (Finlandia) – Äänekoski (Finlandia)
Dziś zaczynają się jeziorka i lasy na poważnie 😉 Pogoda się klaruje, więc widokowo zrobiło się bardzo przyjemnie. Kolejne 180 km do miasta Jyväskylä trasa prowadzi wzdłuż najdłuższego i najgłębszego jeziora w Finlandii, o nazwie Päijänne. Jeśli wierzyć Wikipedii, to znajduje się na nim 2690 wysp. Nie liczyłem, ale mam przyjemność odwiedzić kilka z nich 🙂 Te większe są połączone mostami bądź po prostu sztucznie usypanymi drogami i robi to bardzo fajne wrażenie.
Ruch na drogach jest niewielki, więc można sobie jechać na luzie. Teren jest przyjemnie pofałdowany, (na każde 100 km zbiera się 1000m przewyższeń) więc nie ma mowy o monotonii. Mimo to daje mi się we znaki niedospanie z ostatnich nocy i zaczynam kombinować z postojami i gdzieś w lesie urządzam sobie nawet krótką drzemkę. Ależ tu pusto i spokojnie! Bajka.
W miejscowości Sysmä zjeżdżam na stację benzynową. Gdy uzupełniam bidony z węża ogrodowego (tutaj można śmiało pić, a ta w butelkach kosztuje chore pieniądze, szczególnie na stacjach), dołącza do mnie inny uczestnik i tak poznaję Martina Vitzthuma z Niemiec.
Zjadam jeszcze lody i dalej ruszamy wspólnie, dzieląc się wrażeniami z trasy. W pewnym momencie nasza trasa wjeżdża na drogę wyższej kategorii, by po chwili znów zjechać na bardziej boczne, kluczące wokół tejże. Martin stwierdza jednak że już do końca jedzie tą główną i tak się rozstajemy. Niezbyt podoba mi się jego podejście, bo jest to nadużycie związane z zezwoleniem organizatorów, którzy ze względu na zgłoszenia o długich odcinkach szutrowych na Łotwie, zezwolili na omijanie części trasy jeśli przejazd oficjalną wersją zagraża bezpieczeństwu lub samemu sprzętowi. Sam na tej podstawie omijałem przecież roboty drogowe w Polsce, gdzie poprowadzone były objazdy, ale tam miało to sens. W tym przypadku skracał on jednak trasę z premedytacją, wyłączając przy tym aplikację śledzącą. Ja jadąc w ten sposób, nie byłbym w zgodzie ze swoim sumieniem, więc do Jyväskylä jadę licznymi, bardzo przyjemnie poprowadzonymi ścieżkami rowerowymi.
Miasto jest położone bardzo malowniczo, co w połączeniu z trochę melancholijnym usposobieniem Finów nadaje mu specyficznego klimatu. Niby jest spore, ale nie odczuwa się tego tutaj. Polubiłem je przelotem 😉
Po szybkiej przerwie obiadowej, zahaczam jeszcze o supermarket (tu mi schodzi dłużej, bo jest olbrzymi) i po ścieżkach wydostaję się z powrotem na drogę w kierunku Nordkapp 😉
Jest już wieczór, więc przypominam sobie że ja przecież bardzo lubię spać i zjeżdżam w ścieżkę do lasu. Na jej końcu jednak zastaję niewielki domek letniskowy położony nad samym jeziorem. Chwilę rozważam nawet żeby rozbić się obok, bo bardzo tutaj ładnie, ale ze względu na ryzyko że ktoś mnie może niepokoić, zmieniam miejsce i rozkładam się po prostu w lesie. Trochę problemów mam jednak ze znalezieniem wystarczająco dużego i płaskiego kawałka ściółki.
Dziś pozwalam sobie na trochę więcej snu, żeby niepotrzebnie nie mulić w ciągu dnia. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów kończę 11 dobę jazdy z 256 km na liczniku.
Dzień 12:
Äänekoski (Finlandia) – Oulu (Finlandia)
Dziś czeka mnie trochę mniej przyjemna jazda, ponieważ aż do Oulu, czyli kolejnych prawie 300 km trasa prowadzi głównie po drodze krajowej numer 4, gdzie natężenie ruchu jest już dużo większe, w tym dodatkowo pojawiają się tiry. Na szczęście jest pobocze, choć z jego jakością jest różnie i czasem trzeba zjeżdżać na drogę, tłukąc się po mocno „karbowanej” linii oddzielającej. Na szczęście, chyba po raz pierwszy na całej trasie, wiatr wieje wyraźnie w plecy. Od razu przekłada się to na średnią prędkość jazdy.
Po pewnym czasie doganiam Martina i znów jedziemy kawałek wspólnie. Nie trwa to jednak zbyt długo, bo powtarza się sytuacja z wczoraj, czyli gdy ja skręcam zgodnie z oficjalna trasą, kolega jedzie prosto i oczywiście po chwili znika z monitoringu 🙂
Popołudniu zatrzymuję się w Kärsämäki na zakupy. Tutaj pierwszy raz odczuwam, że jestem już na „dzikiej północy”. Ciężko powiedzieć co konkretnie o tym zdecydowało. Po prostu to poczułem 😉
Wieczorem zjeżdżam do lasu i rozbijam się nad niewielkim jeziorkiem. Niewielkie miejscowości pojawiają się coraz rzadziej, więc lasy są coraz mniej tknięte ludzkim pierwiastkiem.
Drzewa i poszycie lasu pokryte są różnego rodzaju ciekawymi porostami, co świadczy o tym, że powietrze ma bardzo niski stopnień zanieczyszczenia.
Śpi mi się tutaj dobrze, ale oczywiście nie tak długo jak by sobie tego życzył mój organizm.
Około 4 ruszam w dalszą drogę i docieram do Oulu. Znajduję Lidla którego miałem na swojej rozpisce, jednak jest jeszcze nieczynny. Muszę jednak zrobić tutaj zakupy, bo rozpiska mówi również, że następne prawie 200 km aż do Rovaniemi nie ma żadnych sklepów – tylko las i las. Znajduję jednak inny czynny market, bo Oulu to duże jak na Finlandię miasto.
Gdy ruszam dalej pada deszcz, ale na szczęście to nic trwałego. Kawałek za miastem, w Ponnonmäki kończę kolejną, dwunastą dobę jazdy, z wynikiem 305 km na liczniku. Dystans pozostały do mety zaczyna wyglądać już bardziej realnie, bo przede wszystkim nie jest już czterocyfrowy 🙂