Dzień 13:

Oulu (Finlandia) – Sodankylä (Finlandia)

Gdy mijam duży przydrożny grill-bar, nie potrafię się oprzeć pokusie i postanawiam zjechać w końcu na coś „normalnego”. Ceny nie zachęcają, ale postanawiam się skusić na szybkiego hamburgera za optymalne 6€. Pani pyta mnie czy chce jakieś dodatki, za dodatkowe 1 czy 1,5€ każdy, ale odmawiam. Po powrocie z toalety moje cudo już na mnie czeka. Okazuje się, że w tej cenie była sama bułka z kotletem, a resztę komponuje się samemu. A ja się łudziłem, że udało mi się wyhaczyć okazję 😀 Mimo wszystko ze względu na okoliczności smakował wyśmienicie.

Gdy ruszam dalej, niespodziewanie rozpoczynają się konkretne roboty drogowe, które ciągną się kilka kolejnych kilometrów. Jedzie się tu po szutrach, pomiędzy różnymi maszynami budowalnymi.

Gdy w końcu pojawia się normalny asfalt, po raz pierwszy dostrzegam renifera. Podekscytowany robię zdjęcie na dużym zoomie, byle go tylko uchwycić. Jeszcze niw wiem, że będzie ich później na pęczki 😉

To tutaj nie jedyne spotkanie legendarnym Finlandzkim zwierzem – dostrzegam też jednego komara! Tak jak mnie ostrzegano przed wyjazdem, bydlak jest faktycznie duży, na szczęście jednak nie trafiłem na sezon gdy podobno są ich tutaj całe chmary.

Dalsza droga to zgodnie z zapowiedziami las i las. Czasem pojawia się jakieś małe gospodarstwo z domem, ale nie widać przy żadnym żywej duszy.

Jedzie się bardzo monotonnie i zaczyna mi się to wszystko dłużyć. Ma też na to wpływ fakt, że systematycznie pojawia się drogowskaz z informacją że do Rovaniemi pozostało kolejno 140, 130, 120 itd. Kilometrów… i tak aż do tego miasta. W pewnym momencie stwierdzam, że czuję się tu jak w jakimś lesie pod Jaworznem 😀 W pokonaniu nudy pomaga telefon do Laury, mojej małżonki 🙂 Można tu bezpiecznie rozmawiać z jedną słuchawką w uchu, więc rozmawiamy dłuuuugo i odkrywam w ten sposób nową formę dopingu dla siebie 😉

Po zakończeniu wielkiego odliczania przekraczam najdłuższą rzekę Finlandii – Kemijoki.

Niegdyś połów łososia na niej był źródłem utrzymania wielu ludzi, jednak został przerwany wraz z budową pierwszej z 21 obecnie istniejących hydroelektrowni.

Zjeżdżam chwilowo z wyznaczonej trasy, by wjechać do centrum Rovaniemi. Ceny w pizzerii porażają, więc ponownie stołuję się w McD. Samo miasteczko w surowym, ale ciekawym skandynawskim stylu.

Po posiłku czas skierować się do ostatniego już, czwartego punktu kontrolnego, mieszczącego się w wiosce Świętego Mikołaja. Kilka pagórków i jestem na miejscu – niestety biuro turystyczne gdzie mógłbym dostać pieczątkę jest już nieczynne. Robię tylko pamiątkowe foto.

Nie mogę przecież pozostawić swojej książeczki z pustym miejscem, więc postanawiam poszukać jakiegokolwiek otwartego lokalu. Niespodziewanie podjeżdża do mnie  Ukrainiec Taras Trush 🙂 Jakoś sobie poradził z tą zranioną na Litwie nogą – u lekarza dostał opatrunek i jak widać jedzie dalej i ma się dobrze 😉 Po pieczątki podjeżdżamy obok do wielkiego sklepu z pamiątkami.

Wnętrze robi wrażenie. Musi, bo w końcu  zjeżdżają się tutaj ludzie z całego świata.

Po załatwieniu sprawy podjeżdżamy jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcie na linii symbolizującej koło podbiegunowe, które przekraczamy w tym miejscu. Zagadują też tu do nas akurat obecni tu Polacy, którzy nasłuchali język polski gdy rozmawiałem z Tarasem 😉 W końcu ma kto mi zrobić zdjęcie, to mam od razu dwa.

W dalsza drogę ruszamy  wspólnie. Pogoda żyleta, do tego wiatr w plecy. Kolega stwierdza że dziś gonił mocno ponad 300 km i będzie szukał już kąta do spania. Wyraźnie zwalnia, więc żegnamy się i ruszam do przodu. Przypominam sobie, że przecież też bardzo lubię spać i gdy wypatruję z drogi drewnianą chatkę, postanawiam sprawdzić ją jako opcja noclegowa. Po drodze mijałem ich sporo i kusiły mnie pod tym względem, ale nigdy nie wypadało to o właściwej porze. Gdy docieram do mojej wybranki, okazuje się prowizorycznie zamknięta, ale nie próbuje się nawet dostać do środka, bo przez szparę wypatruję wewnątrz truchło jakiegoś zwierzęcia i starą drewnianą łódź. Poza tym podłoga zbudowana jest z okrągłych bali drewna. Nie pozostaje nic innego jak rozłożyć namiot tuż obok.

Pomimo, że jest już godzina 22, jest tutaj jeszcze całkowicie jasno. W samym namiocie panuje jednak wystarczający mrok i zasypiam bez problemu. Gdy dzwoni budzik o 3 rano już świta. Przespałem więc akurat te godziny gdy słońce schowane było za horyzontem 😉

Jest bajkowo, ale trzeba się zwijać i kręcić dalej. Pojawiają się znaki ostrzegające przed reniferami na drogach. Podobne do tych naszych z dzika zwierzyną, jednak różnica jest taka, że u nas jest ryzyko że taki jeleń czy mu podobny, nagle wybiegnie pod koła przecinając jezdnię. Tutaj renifery sobie po prostu spaceruję środkiem drogi, a gdy już się do nich zbliżysz, to zaczynają jakby niechętnie uciekać – najczęściej wzdłuż drogi, najlepiej nadal środkiem 😉

Obiło mi się o uszy, że zwierzęta te nie są dzikie i wszystkie są w pewien sposób znakowane i mają swoich właścicieli (i nie jest to tylko Mikołaj 😉 ) Ciekawe ile w tym prawdy.

Ruch samochodowy jest podobny jak  ten reniferowy – sporadycznie się pojawia jakiś przedstawiciel 😉

W takich oto okolicznościach, kawałek przed Sodankylä, zamykam 13 dobę jazdy z wynikiem 323 km. Meta już na wyciągnięcie ręki, a do samolotu powrotnego jeszcze tydzień 😉

Dzień 14:

Sodankylä (Finlandia) – Inari (Finlandia)

W mieście zjeżdżam do marketu na zakupy. Pod nim spotykam pałaszującego coś na krawężniku Heinza Rothenbuhlera. Jest w nienajlepszym humorze – skarży się na otwarte rany na tyłku. Zakupił różne specyfiki i będzie próbował to jakoś podleczyć. Gdy wyszedłem ze sklepu już go nie było. Musiało to jednak wyglądać poważnie, bo więcej się nie spotkaliśmy na trasie, a na metę oddaloną już o zaledwie 600 km stąd dotarł sądząc po wynikach 3 dni po mnie. Ważne że dał z tym jakoś radę! 🙂

Mnie z kolei w dalszej drodze coraz bardziej męczyć zaczyna niedospanie. Pogoda się zmienia i robi się coraz bardziej ponuro, co dodatkowo potęguje to uczucie. Zaczynam robić jakieś bezsensowne postoje, więc zapada decyzja – trzeba się porządnie wyspać. Do mety pozostaje około 420 km. Wiem, że nie będą to łatwe kilometry, więc decyzja o porządnym odpoczynku wydaje się słuszna.

W Ivalo robię zakupy i pomimo że jest jeszcze dosyć wcześnie, zaczynam szukać swojego tymczasowego kąta tuż za miasteczkiem. Przypominam sobie jak chwaliłem Finlandię za to, że o miejsce na biwak tu nie trudno. Od tego momentu minęło jednak kilka dni i ponad tysiąc kilometrów, a krajobraz uległ zmianie. Lasy składają się głównie z krępych brzóz, a podłoże zdominowane jest przez różnego rodzaju kłujące krzaczki, mchy i porosty, które doskonale zatrzymują wilgoć. Z racji często występujących opadów, teren jest podmokły i ciężko znaleźć odpowiednie miejsce na namiot. Wszędzie albo krzaczory, albo bagno 😉

Po trzech próbach penetrujących okolice trasy, w końcu decyduję się rozłożyć na końcu leśnej drogi prowadzącej pod jezioro. Zagrodzona jest szlabanem z tablicą, jednak nie rozumiem co jest na niej napisane. Jest nawet druga wersja pisana cyrylicą. Pewnie teren prywatny czy coś, bo tuż przy brzegu znajdują się dwa drewniane wychodki. Wszystko wygląda jednak na nieużywane od dawna, więc nikt nie powinien mnie niepokoić.

Tym razem nie ustawiam budzika, więc przesypiam około 8 godzin. W nocy budzi mnie jednak kilka razy deszcz tłukący po tropiku. Gdy się zbieram, nadal pada w najlepsze, ale z pomocą przychodzi mi wspomniany wychodek 😉 Po wstępnym rozeznaniu i krótkiej walce z porostami strzegącymi dostępu do środka, szybko przenoszę tam rzeczy wraz z rowerem, by na spokojnie się ubrać i spakować.  Swoją drogą jest to największy wychodek w jakim kiedykolwiek byłem, a brak jakichkolwiek śladów i zapachów potwierdza, że przybytek ten nie jest w użyciu od bardzo dawna.

W końcu zwijam na szybko sam już namiot i ruszam w drogę. Jest deszczowo, wilgotno i zdecydowanie chłodniej niż przez ostatnie dni. W sumie to cieszę się, że w końcu mogę w pełni wykorzystać wiezione przez 4000 km obrania przeciwdeszczowe 😀 Tym bardziej, że na poprawę pogody się nie zapowiada. Za Inari kończę 14 dobę jazdy, podczas której przejechałem 215 km.

Dzień 15:

Inari (Finlandia) – Nordkapp (Norwegia)

Droga w kierunku granicy z Norwegią jest cały czas pofalowana, co niewątpliwie dodaje jej uroku. Gdy spotykam pierwszy drogowskaz z nazwą mojego celu, zaczynam nieśmiało kalkulować czas przybycia. Z opowieści i relacji innych rowerzystów wiem, że końcowe kilometry potrafią dać ostro popalić, więc jako plan zakładam sobie dotarcie na Nordkapp do popołudnia dnia następnego.

Z kolei gdy mijam drogowskaz na rosyjski Murmańsk, zaczyna do mnie docierać gdzie ja tu w ogóle zajechałem 😉

Gdy teraz sięgam pamięcią do pierwszych dni jazdy, zdaje mi się jakby była to zupełnie odrębna impreza 😉 Nie tylko dlatego że minęły dwa tygodnie, ale też ze względu na jakże odmienne krajobrazy i okoliczności. Tam alpejskie asfalty, siarczyste upały i często tętniące życiem miasta, a tutaj chłodne, surowe i odludne tereny ciągnące się kilometrami.

W końcu docieram do ostatniego z 11 państw na mojej trasie, Norwegii. Na granicy w Karigasniemi, jeszcze po fińskiej stronie robię ostatnie zakupy. Pod przekroczeniu granicy ma być jeszcze drożej, nawet dwukrotnie. Przypominam sobie, że od samego startu wiozę kilka batonów białkowych, które miały mi służyć awaryjnie, gdyby zdarzył mi się gdzieś nocleg bez zapasów jedzenia. Nic takiego nie miało miejsca, bo zawsze udawało się upolować jakiś sklep, więc czas najwyższy je wykorzystać, bo przecież z powrotem do Polski wiózł nie będę 🙂

Po wjechaniu do Norwegii krajobraz znów zmienia się dość gwałtownie. Na horyzoncie wyłania się masyw fiordu Porsanger. Chwilowo nawet nie pada, więc można podziwiać na spokojnie.

Tuż u stóp wspomnianego fiordu, w miejscowości Lakselv, w oko wpada mi przydrożny lokal gastronomiczny. Jest już wieczór, rozpadało się na nowo, więc postanawiam skorzystać z okazji i dla poprawy morale skusić się na coś ciepłego. Tym bardziej, że może być to ostatnia okazja.

W środku bardzo przytulnie, ale wiem że ceny mogą mnie zwalić z nóg. Nie znam stosunku wartości korony norweskiej do polskiej złotówki, więc wstukuję na telefonie cenę najtańszej pizzy i dostaję wynik 130 zł. Za dużo. Hamburger za 50 zł wygląda bardziej przyjaźnie, więc zamawiam i zasiadam na ostatni  dłuższy odpoczynek. Coca-Cola to dodatkowe 25 zł, więc sobie daruję, ale gratis dostaję dużą szklankę zimnej wody, więc jest OK. Tym bardziej, że hamburger wygląda dużo lepiej niż ten którym mnie uraczyli w Finlandii 😉

Z tego miejsca do mety mam jakieś 200 km, ale widok za oknem nie zachęca do jazdy. Mimo tego jej bliskość sprawia, że na ostateczny bój zbieram się całkiem szybko.

Poza deszczem, poziom trudności podnosi przeciwny wiatr z północy, który towarzyszy mi od pewnego czasu. Zdecydowanie przybiera on na sile, gdy droga wdziera się w głąb fiordu. Tutaj pierwszy raz mam też styczność z Morzem Barentsa. Odkrywam tu, że jedna z kieszeni mojej kurtki jest pełna wody, bo zapomniałem jej zapiąć 😉 Dalsze kilometry coraz trudniejsze, więc korzystam z koła ratunkowego w postaci telefonu do Laury i rozmawiamy dobrą godzinę –  w końcu jest komu pomarudzić 🙂

Zaczynam kalkulować, że jeśli bym całkowicie zarwał nockę i odpowiednio się spiął, to jest nawet szansa, żeby zakończyć tę zabawę przed rozpoczęciem kolejnej doby. Traktuję to dobry motywator żeby już nie kombinować z niepotrzebnymi postojami i zakończyć całość w stylu ultra. Przy okazji zrobiłbym małżonce niespodziankę, jeśli o poranku będzie już po wszystkim 😉

Prowiantu mam sporo, pospałem sporo – nic tylko kręcić ku mecie 🙂  Jedynym zmartwieniem jest ból achillesa, który stopniowo się nasila, ale jestem na tyle blisko, że mogę sobie pozwolić by jeszcze trochę go nadwyrężyć w walce z wiatrem.

Przez chwilę rozważam nawet czy nie wziąć tabletki przeciwbólowej, ale ostatecznie stwierdzam że jeszcze nie jest to jeszcze konieczne. Generalnie wyznaję taką zasadę, że staram się jeździć bez wszelkiego rodzaju wspomagaczy, czy to pobudzających typu kofeina, tauryna itp. czy tez takich mających tłumić ból. Oczywiście wożę coś ze sobą, ale traktuję jako ostateczność i dotąd zdarzyło mi się na rowerze chyba tylko raz wciągnąć jakiś ibuprofen 😉

Deszcz i niska temperatura powodują, że łatwiej trzymać reżim jazdy – gdy tylko się człowiek zatrzyma, robi się zimno i jeszcze bardziej nieprzyjemnie.

Zmagania z wiatrem dodatkowo przyprawiają mnie o ból stopy – tak do kolekcji 🙂 Pocieszam się jednak myślą, że pokonuję ten odcinek nocą, bo w dzień prawdopodobnie wiałoby jeszcze mocniej. A ta noc to w sumie taka pseudo-noc, bo pomimo że słońce zaszło za horyzont, to jego poświata nie zanika w ogóle, przez co jest cały czas całkiem jasno.

Jest druga godzina, a ja jadę puściutką drogą wzdłuż fiordu, wokół roztacza się jakże niecodzienna dla mnie sceneria. Spod jednego z domków ktoś krzyczy i mnie dopinguje. Te ostatnie kilkadziesiąt kilometrów będę pamiętał bardzo długo – naprawdę magiczne chwile 🙂

Gdy słońce wyłania się na nowo, docieram do tunelu Nordkapp, którym przedostanę się na wyspę Mageroya.

Nie jest to jednak takie proste, bo tunel liczy prawie 7 km długości, z czego połowa to stromy zjazd na wysokość (a może już głębokość? 😉 ) 212 m.p.p.m. Gdy zjeżdżam na sam dół, siadam na krawężniku i zamykam na chwilę oczy. Kompletną ciszę zagłuszają tylko kapiące czasem krople wody. Chłód i słabe pomarańczowe światła dopełniają mrocznego klimatu. Uświadamiam sobie, że siedzę sobie gdzieś pod dnem morskim 😉 Czuję się trochę jak w jakimś filmie. Jest pusto i cieszę się, że jestem tu o tej porze – normalnie ruch turystyczny jest tu zapewne spory. Ale dosyć tego dumania, bo co się zjechało, to trzeba z powrotem wciągnąć, a podjazd jest żmudny i równomiernie, solidnie nachylony. Liczby na ścianach na bieżąco informują ile pozostało do końca. To boli.

Gdy w końcu wyjeżdżam z tunelu na wyspę, tuż nad głową przelatuje mi stado skrzeczących mew, a na ze zbocza zbiegają spłoszone moją obecnością renifery. Dodatkowo w końcu nie pada. Uświadamiam sobie, że to naprawdę końcówka i łzy mi się cisną do oczu. Po 4300 km i dwóch tygodniach przygody w końcu tutaj jestem! 🙂 Euforia powoduje, że wszelkie bóle przechodzą. Chyba pobudzone zostały te receptory, które to syntetycznie są pobudzane przez narkotyki 😉 Nagrywam krótki filmik:

Po przejechaniu jeszcze jednego tunelu,  na wysokości miasteczka Honningsvåg odbijam w kierunku ostatniego, długiego na 30 km odcinka, owianego jakże złą sławą. Od kilku osób słyszałem, że bywa tam bardzo ciężko. Podobno niektórzy trafiali na takie warunki, ze schodziło im na to pół dnia. Ale co to dla mnie – nie czuję bólu 😉

Zaczyna się seria solidnych podjazdów, drogę spowija gęsta mgła, a wiatr przybiera na sile. Musze być bardzo ostrożny, bo momentami spycha mnie na środek drogi. Czasem mam naprawdę obawy że mnie zdmuchnie do przikopy 😉 Ledwo kręcę kilka km/h, tempem piechura. Wiem już, że ludzie nie przesadzali opowiadając jakie warunki można tutaj spotkać 🙂

Na profilu trasy sprawdzam, że meta ma być na około 350 metrach wysokości. Gdy już wydaje mi się że to koniec, następuje zjazd i znów zaczyna się wspinaczka. Gdy zbliżam się do 400 metrów, zaczynam się zastanawiać czy nie zabłądziłem, albo może jeżdżę w kółko 🙂 Tabliczka Nordkapp upewnia mnie jednak, że wszystko jest w porządku. Nawet się nie zatrzymuję, tylko cykam fotkę w locie.

Do mety odliczam dosłownie metry i wypatruję globusa. W końcu przez mgłę dostrzegam autokar i jakieś zarysy budynku. No widowiskowo to tu nie jest 😉

Gdy wchodzę do centrum turystycznego, nie ma na miejscu poza obsługą właściwie nikogo, ale dobrze że jest czynne i można się schronić. Mówię do siebie „no siema, dojechałem” i dzwonię do żony z nowiną 🙂 Udaje się dojechać zgodnie z założeniem, przed rozpoczęciem kolejnej doby. Od startu w Arco upłynęło 14 dni 22 godziny 56 minut. Ostatnie 415 km od poprzedniego noclegu były jednymi z najtrudniejszych w mojej kolarskiej karierze. Dotarcie tutaj to już taka „kropka nad i”, bo sam finisz rozpoczął się dla mnie już po wyjechaniu z tunelu na wyspę J

Gdy pojawia się jakiś turysta, proszę o pamiątkowe zdjęcie. Uświadamiam sobie, że nadal nie wiem gdzie ten słynny globus i wychodzę na poszukiwania symbolu całego zamieszania 😉

Gdy emocje opadają, ogarniam się trochę w toalecie i ucinam krótką drzemkę. Po pewnym czasie na metę dociera Stanisław Piórkowski. No i super, jest z kim wymienić się wrażeniami z trasy i zawsze to raźniej ogarnąć jakiś transport do oddalonej o ponad 200 km Alty, gdzie znajduje się lotnisko. Ale nie jest to takie łatwe, bo mamy dziś niedzielę i kursy autokarów są mocno okrojone. Próbujemy szczęścia na parkingu z kamperami, ale z dwoma rowerami ciężko by nas ktoś zabrał. Około południa na metę zjeżdża Włoch Nicola Bellamoli, a chwilę po nim organizatorzy. Zapraszają na zdjęcia, więc udajemy się jeszcze wspólnie pod pomnik.

W końcu udaje się ustalić odjazd autokaru i po załadowaniu rowerów, uiszczeniu opłaty „jedyne” 250 zł za osobo-rower, jesteśmy w drodze do miasta. Po drodze rezerwuję domek na polu campingowym. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się że wszystko w okolicy jest pozamykane i jedyne co udaje nam się dostać, to chipsy i pieczywo typu wasa na recepcji. Jesteśmy tak wygłodzeni, że mimo wszystko smakuje to wyśmienicie. W torbie znajduję jeszcze jakieś snickersy, więc przeżyjemy 😉

.