Maraton Północ – Południe 2019

Hel – Głodówka k/Zakopanego

954 km | 8161 m

Maraton Północ – Południe 2019

Chociaż bardzo lubię tę imprezę, to tegoroczny start w MPP nie był taki oczywisty. Głównie nastawiałem się na sierpniowe GMRDP, ponieważ odbywa się tylko raz na 4 lata. Wprawdzie ten odcinek przejechałem podczas MRDP, ale tym razem trasa miała biegnąć w przeciwnym kierunku, co dla mnie było plusem, bo byłaby okazja poznać nowe podjazdy i widoki z innej perspektywy 🙂 O dziwo jednak na liście startowej pojawiło się sporo mniej znajomych nazwisk niż się spodziewałem. Dodatkowo w tym terminie znalazłem ciekawą opcję wyjazdu z Laurą na kilka dni do Norwegii, więc ostatecznie odpuściłem start.

Po powrocie z wakacji, przejrzałem wyklarowaną już listę uczestników MPP  i tu się nie zawiodłem 😉 Tegoroczna trasa miała być również ciekawsza od tej zeszłorocznej. Pomimo, że początkowych 700 km miało się pokrywać z tymi z 2018 roku, to końcowe 250 km zapowiadało się dużo trudniejsze. Sam dojazd na metę prowadził tym razem podobnie jak w 2016 roku, czyli znów miałbym okazję zmierzyć się z Makowską, Rdzawką czy Gliczarowem. Wtedy widoków zobaczyłem niewiele, bo cały ten odcinek przejechałem po ciemku i w strugach zimnego, jesiennego deszczu. Teraz była szansa zobaczyć jak to wygląda naprawdę, więc gdy na forum czytam że Emes jednak rezygnuje ze startu, po kontakcie z organizatorami sprawnie wślizguję się na jego miejsce z numerkiem 6 🙂 Jako cel przyjmuję sobie poprawę zeszłorocznego czasu (52h37m), a najlepiej by z przodu pojawiła się czwóreczka. Wiem jednak, że nie będzie to dla mnie łatwe zadanie, bo trasa ma kilkanaście kilometrów więcej, ale przede wszystkim jej końcówka miała być najtrudniejsza ze wszystkich edycji, zaś ta ubiegłoroczna była najłatwiejsza pod tym względem, a i pogoda wyjątkowo wtedy dopisywała.

Pozostawało ogarnąć transport na Hel, co na kilka dni przed startem nie było już takim łatwym zadaniem. Dla wszystkich sensownych połączeń system wywalał brak biletów na rower. Zmuszony byłem skorzystać z niezbyt korzystnej dla mnie opcji, gdzie odjazd z Katowic miałem w środku nocy i następnie przesiadkę nad ranem w Poznaniu. Przedstartowy nocleg, podobnie jak w ubiegłym roku, załatwiam u starszej pani w prywatnym mieszkaniu w Helu.

Z Katowic wyruszam jakoś po północy, ale pociąg od razu zalicza półgodzinne opóźnienie. O dziwo skład jest w pełni obłożony, a większość ludzi śpi. Ja mając widok na powieszony na wieszaku rower, zauważam ciekawą sytuację – bujanie wagonu powoduje, że z jednej z moich toreb wypada na podłogę batonik zbożowy, a siedzący obok chłopak momentalnie go zabiera i chowa do swojej torby 😀 W czasie gdy ja tkwię jeszcze w konsternacji, kolega dodatkowo zakrywa go od góry jakimś polarem. To niby tylko batonik, ale kurde mój! 🙂 Udaje się odzyskać własność, ale nasz bohater jest przy tym dość zmieszany.

Na szczęście na dalszej drodze do Poznania, pociąg całkowicie  nadrabia opóźnienie i nie muszę się martwić o przesiadkę. Tutaj poznaję Krzysztofa Kałużnego, który również startuje w MPP, więc dalsza podróż do Gdyni przebiega dużo przyjemniej. Na miejscu odwiedzamy dworcowego McD i się rozstajemy, bo Krzysiek ma bilet na wcześniejsze połączenie na Hel od mojego. Ja ten czas wykorzystuję na porządne zakupy w markecie i rundę po mieście. Jest wietrznie.

Na dworcu kręci się już sporo innych uczestników, ze znakiem rozpoznawczym w postaci różnorakich toreb i torebek na rowerach 😉 Dzięki wcześniejszej interwencji organizatorów w PKP, podstawiony skład posiada wagon rowerowy i z miejscem nie ma najmniejszego problemu. Fajnie! Podróż upływa przyjemnie, głównie na pogaduszkach ze Stanisławem Piórkowskim i Andrzejem Górkowskim. Za oknem straszą przelotne deszcze.

Na miejscu postanawiam od razu zerknąć pod latarnię. Biuro zawodów akurat się uruchamia, więc odbieram pakiet startowy jako pierwszy 😉 W tym roku zawiera on skarpetki, w zeszłym była to czapeczka. Po krótkich pogawędkach ruszam jeszcze na rundę po okolicy.

Po zakwaterowaniu, już późnym popołudniem ruszam „na miasto”. Tu już tradycyjnie spotykamy się w jednym z lokali, gdzie do wieczora trwają rozmowy w zmieniającym się co chwilę towarzystwie. Lubię to 😉 Gdy zbliża się zachód, udaję się jeszcze na wybrzeże, by rzucić okiem na morze. Na koniec jeszcze jedno krótkie posiedzenie z Góralem Nizinnym i naszą gospodynią na kwaterze i wskakuje do łóżka, z nadzieją na twardy sen w związku z częściowo zarwaną w pociągu poprzednią nocką.

Udaje się pospać nieźle, choć budzę się wcześniej niż bym sobie życzył. Po śniadaniu udajemy się na start. Tracker gps dla odmiany odbieram jako jeden z ostatnich. Zgodnie z prognozami mamy dosyć silny wiatr i przynajmniej początkowo jego kierunek będzie zdecydowanie niekorzystny. Po przemowie władz miasta Hel, punkt 9:00 ruszamy wszyscy razem w eskorcie policji.  Początkowo tempo jest spokojne, w granicach 25 km/h. Zaczyna nawet popadywać, ale na szczęście przelotnie.

Po kilkunastu kilometrach gdy prędkość rośnie, za sprawą wiatru całość peletonu rwie się na kilka mniejszych grup. Jeszcze przed startem ostrym we Władysławie, udaje mi się wraz z Michałem Więckim i Karolem Wróblewskim pocisnąć bliżej początku. Pierwsza grupa odjechała już jednak dość mocno, więc formujemy własną, kilkuosobową. Dołącza się też Góral. Generalnie preferuję jazdę solo, ale przy tym wietrze sensownym wydaje się popracować trochę w grupie, tym bardziej że tempo nie jest o dziwo jakieś mordercze.

Gdy trasa odbija bardziej na południe, mają miejsce małe przetasowania. Czasem jadę sam, czasem w 2-3 osoby. Tak doganiam Michała Czubkowskiego, którego w końcu mam przyjemność poznać osobiście, po kilku latach jedynie wirtualnej znajomości. No i tyle się widzieli, bo po krótkiej wymianie zdań i uprzejmości, kolega wyrywa do przodu, by ostatecznie ukończyć całość na świetnej, szóstej pozycji 🙂

Dalej dogania mnie Michał z Karolem i znów jedziemy trochę razem, ale gdy zatrzymujemy się na sygnalizacji wahadłowej, postanawiam zjechać na szybko do sklepu uzupełnić wodę. Dalej ruszam więc już samotnie. Pogoda się klaruje, a kaszubskie krajobrazy cieszą oko. Prawie że sielanka, tyle że walka z wiatrem trwa 😉 Do McD w Nakle nad Notecią, czyli na 300 km trasy zajeżdżam po niecałych 11 godzinach od startu, więc jest dobrze. Kręci się tu kilku innych zawodników, ale także Keto z żoną po cywilu, którzy to częstują mnie wafelkami i wodą – dziękuję 🙂 Po napełnieniu brzucha przygotowuję się do nocnej jazdy. Żeby złamać 48h, trzeba zarwać co najmniej jedną z nocy które spędza się na trasie. Najlepsi dają radę ukończyć całość przed zapadnięciem tej drugiej, ale ja do nich nie należę, więc postanawiam pierwszą jechać bez przerwy, a potem się zobaczy 😉 Nie lubię planować, a spontaniczne decyzje i działania, dodają moim startom jeszcze bardziej przygodowego charakteru.

Kolejnych 100 km pokonuję samotnie. Kierunek trasy zmienił się na tyle, że wiatr w końcu nie przeszkadza, a nawet czasem pomaga. Gdy na liczniku wybija 400 km, mam za sobą około 16 godzin jazdy, a przede mną jest zaledwie kilkunastu zawodników. Od tego momentu jednak coś się zaczyna psuć. Im bliżej poranka, tym temperatura niższa (do nawet 3-4 stopni), a nadwarciańskie mgły dodatkowo potęgują odczucie zimna. Jestem na to przygotowany i ubieram się cieplej, jednak zapominam o jednym szczególe – ciepłych skarpetach. Nadwyrężone szarpaną walką z wiatrem ścięgna achillesa szybko reagują na to ochłodzenie i zaczyna się jazda z bólem. Tempo wyraźnie spada, a to powoduje coraz większe zamulenie i podatność na senność. Zaczyna się kombinowanie z drzemkami i tu popełniam drugi błąd – zamiast zatrzymać się na jednej z mijanych stacji benzynowych, gdzie mógłbym się trochę ogrzać i chwilę odpocząć, ja stwierdzam że to przecież strata czasu, bo mam zapasy jedzenia które spokojnie wystarczą mi do Kalisza. Senność jednak postępuje i postanawiam położyć się na chwilę na ławce za remizą w Niniewie. Na ten postój tracę ponad godzinę, snu łapię niewiele bo przecież zimno, a zastane ścięgna po ruszeniu na trasę dokuczają jeszcze bardziej. Postanawiam dokulać się do Kalisza, tam odpocząć w cywilizowanych warunkach i ocenić szanse na dalszą jazdę. Dłuży mi się to jednak niesamowicie, kilometry uciekają powoli, a dodatkowo ze wschodem słońca wiatr przybiera na sile i co gorsza zmienia kierunek na południowy.

Gdy w końcu docieram do miasta, postanawiam zjechać kawałek z trasy do McD. Zamawiam menu śniadaniowe i zaczynam szacować. Okazuje się, że po niecałej dobie jazdy, ujechałem jedyne 500 km, a w zeszłym roku byłem około 50 km dalej. A przecież druga część trasy miała być dużo trudniejsza i to do tego momentu należało wypracować przewagę. Korzystnie na morale nie wpływa też fakt, że szykuje się całodzienna walka z przeciwnym wiatrem. Moje ścięgna mówią NIE i zaczynam nawet sprawdzać rozkład pociągów w celach dezercyjnych 😉 Dzwonię do Laury by oznajmić swoje zamiary, ale ta stara się przekierować moje myślenie na właściwe tory. Przeglądając grupę na FB doczytuję, że nie tylko mi pogoda dała w kość i już ponad 20 osób zrezygnowało z dalszej jazdy! Może to nie powinno być pocieszające, ale w moim przypadku zadziałało dość motywująco. Postanawiam jednak spróbować jakoś dojechać do pierwszych poważniejszych podjazdów ja Jurze i wtedy ocenić jak zareagują ścięgna na obciążenie. Przed dalszą droga dopijam jeszcze przez słomkę sok pomarańczowy i nagle czuję że mam coś w ustach. Okazuje się że to osa, która przy wypluwaniu zdążyła mnie ugryźć w język oraz wargę. Przeczekuję więc jeszcze pół godziny w oczekiwaniu na reakcję organizmu. Na szczęście poza silnym pieczeniem nic nie puchnie, jednak przy ugryzieniu w gardło mogło się skończyć nieciekawie!

Po równej dobie od startu ruszam w dalszą drogę. Szanse na poprawę wyniku już odjechały, ale ostatecznie jakiś cel w głowie trzeba mieć – myślę że bez tego ultra nie istnieje. Postanawiam więc dojechać przed trzecią nocą, na którą miałem w schronisku zarezerwowany i opłacony nocleg. Szkoda byłoby nie doświadczyć świetnej atmosfery która panuje na mecie tych zawodów.

Za Kaliszem stan asfaltów ulega pogorszeniu, ale nie jest to dla mnie zaskoczeniem, bo przecież rok temu też tędy jechałem. W zamian są to jednak drogi o bardzo niewielkim ruchu, a że pogoda się ładnie klaruje i robi się ciepło, można w pełni czerpać przyjemność z jazdy. Tym bardziej, że nie muszę się już forsować, bo przy każdej próbie mocniejszej jazdy ścięgno wysyła sygnał ostrzegawczy. W tym roku wyjątkowo męczą mnie też silne bóle stóp. Prawdopodobnie związane jest to z tym, że wysłużone buty zmieniły już swoją formę bardziej w kierunku kapcia.

Jakoś przed południem dogania mnie para ojciec – córka, czyli Aleksandra i Zdzisław Piekarscy 🙂 Trochę jedziemy wspólnie, w poszukiwaniu oazy na pustyniach niehandlowej niedzieli 😉 Pod niewielkim wiejskim sklepikiem za Złoczewem robimy postój, po którym wyraźnie ożywam i ruszam już samotnie do przodu. W Osjakowie, na znanej mi stacji BP odżywiam się podwójna zupą. Skoro obiad, to i relaks poobiedni się należy, więc rozkładam się na 10 minut na przydrożnych belach słomy 🙂

Za Pajęcznem dogania mnie Krzysiek Sobiecki, który jedzie w tym roku na dwa noclegi, więc tempo ma wyraźnie żwawsze. Około godziny jedziemy wspólnie, w międzyczasie zaliczając jeszcze postój w sklepie. Przyjemnie pogawędzić z kimś znajomym.

Krzysiek drugą przerwę na sen planuje w okolicach Ogrodzieńca. Sam zaczynam tez rozważać taką opcję, żeby zregenerować się odpowiednio przed górskim etapem. Gdy zaczynają się pierwsze górki zaczynam znów zamulać, więc żegnamy się i mój tymczasowy towarzysz odjeżdża mi w barwach zachodzącego słońca 😉

Solidny podjazd przed Niegową, to pierwsza poważna weryfikacja stanu moich ścięgien. Wynik – raczej pozytywny 🙂 Zaczynam więc trochę odważniej podchodzić do tematu. Noc zapowiada się zdecydowanie cieplejsza od poprzedniej. Resztki poświaty słonecznej nadają pagórkowatym okolicom wiele uroku. W Mirowie mijam rozmawiającego na poboczu przez telefon Krzyśka. Zatrzymuję się trochę dalej i wciągam na siebie nogawki. Krzysiek załatwił sobie właśnie nocleg i pyta czy chcę dołączyć. Po namyśle przystaję na propozycję, więc jeszcze raz telefonuje upewniając się, czy znajdzie się ewentualnie jeszcze jedno miejsce.

Kawałek dalej, tuż przed Podzamczem, zauważam przy drodze potencjalnie świetne miejsce na nocleg dla mnie, czyli sporych rozmiarów kapliczkę. Sprawdzam drzwi – otwarte, a w środku miejsca na tyle, że na długość zmieścimy się zarówno ja, jak i mój rower, a dodatkowo podłoga wyścielona jest dywanem. Takiej miejscówki ciężko mi sobie odmówić, więc przepraszam Krzyśka za zamieszanie z noclegiem i żegnamy się. Dzięki za zrozumienie 😉

(Foto z Google Street View)

Sprzętu biwakowego ze sobą nie mam żadnego, więc ubieram na siebie wszystko co mam, zjadam co nieco i po niewielkim przemeblowaniu rozkładam się w swoim tymczasowym lokum. Pomimo że początkowo temperatura wydawała się w porządku, to jednak po około 1,5 godziny budzi mnie przeszywający chłód. Zastanawiam się czy się nie zbierać, ale przypominam sobie, że w torbie mam jeszcze arkusz folii NRC. Po nakryciu od razu robi się przyjemniej i dosypiam jeszcze jakąś godzinkę.

Gdy ruszam w dalszą drogę, dogania mnie Krzysztof Ulbrich i kawałek jedziemy wspólnie gawędząc. On marzy o jakiejś kawie, więc zjeżdża na jedną z mijanych stacji. Ja planuję postój w Olkuszu, gdzie i tak ostatecznie się spotykamy na Orlenie, bo tam gdzie stanął kawy nie dostał. Po tym jak dałem sobie zarówno trochę snu, wpadł tez porządny posiłek, więc organizm od razu odpłaca się dużo lepszym samopoczuciem. W dalsza drogę ruszam kilkanaście minut po Krzyśku, przed nami ostatnie, najbardziej wymagające 200 km do mety. Czas więc rozpocząć finisz! 😉

Do Krzeszowic eleganckie asfalty przez Dolinki Krakowskie, głównie w dół. Na zaporze w Łączanach przekraczam Wisłę i równocześnie witam słońce. Cieszę się, że najlepszą pod względem widoków część trasy pojadę jednak za dnia.

Seria podjazdów w okolicach Kalwarii aż do Jachówki idzie mi całkiem sprawnie. Na jednym z nich, wyprzedza mnie Marcin Kroner, który zagaduje mnie tylko czy wszystko w porządku i wyrywa dalej do przodu. W zasadzie jest to jedyny zawodnik który mnie dziś wyprzedza na trasie. Marcin długi czas był liderem tego wyścigu, jednak ostatecznie musiał zrobić dłuższy nocleg i stąd to nasze spotkanie tutaj. Ja skuszony zapachem świeżej dostawy drożdżówek, na szybko wpadam jeszcze do niewielkiego sklepiku. Klient przede mną kupuje plastry jakiejś wędliny, więc też biorę kilka. Tak jak się spodziewałem, w połączeniu z drożdżówką wchodzi to pięknie 😀

Pod Makowską Górę walka z kilkunastoprocentowym nachyleniem. Idzie dobrze, ale na najbardziej stromym odcinku trochę przypominają się ścięgna, więc postanawiam odpuścić i robię krótki spacer. Gdy ściana trochę luzuje, wskakuję z powrotem na rower, choć lekko nie ma do samego końca. Przed szczytem spotykam jeszcze drugiego spacerowicza, Dominika Hetmana. On jednak postanowił pójść dalej i idzie w samych skarpetkach 😉 Podczas krótkiej wymiany zdań stwierdzam że kradnę ten pomysł na Rdzawkę i ruszam na zjazd do Makowa. Odtąd trasa prowadzi do Rabki wariantem okrężnym przez Krowiarki, inaczej niż w 2016 roku.

Do Zawoi przedostaję się więc przez Grzechynię. Ciekawy, zaskakujący mnie nachyleniem podjazd, nigdy wcześniej tu nie jechałem. Po wjechaniu na wzniesienie, na horyzoncie widać już masyw Babiej Góry.

Jedzie mi się świetnie, kręcę cały czas solidnie, bez obijania się. Skutkuje to tym, że zaczynam doganiać i wyprzedzać kolejnych zawodników. Dwóch z nich zaprasza mnie na okupowany chwilowo  przystanek, ale tylko zatrzymuję się by zdjąć nogawki i cisnę dalej. Za dobrze idzie i nie chcę złapać zamuły. Od Zawoi rozpoczynam długi podjazd na przełęcz Krowiarki. Na jednym z zawijasów dojeżdżam kolegę Krzysztofa poznanego w pociągu, oraz Marcina Zielkowskiego. Zamieniamy kilka słów i cisnę dalej do góry.

Po zjechaniu do Zubrzycy trasa odbija w lewo w kierunku Sidziny. Lubię ten odcinek. Wyprzedzam na nim kolejnych trzech zawodników. Na ściance spod Rdzawki pod Obidową czekają kolejne soczyste procenty. Wciągam je na raz, choć nie jest to łatwe zadanie. Mijam tu łapiącego chwilę oddechu Wiesława Jańczaka.

Na szczycie wpadam tylko na szybko na stację by uzupełnić picie i zjeżdżam w dół krótkim, ale kompletnie zakorkowanym odcinkiem Zakopianki. W Białym Dunajcu odbijam w kierunku Gliczarowa, gdzie już czekają kultowe i najbardziej nachylone odcinki asfaltu na całej trasie. Ścięgna trzeszczą, ale podjeżdżam całość. Ze spaceru w skarpetkach nic nie wyszło – nie ma czasu, meta tuż tuż 😉

Podhalańskie widoki bardzo przyjemne, ale niestety nie można tego powiedzieć o tutejszych kierowcach. Zero poszanowania dla innych uczestników ruchu. Zdecydowanie najgorszy sort z jakim miałem do czynienia od startu w Helu. Nawet kierowca autobusu prawie spycha mnie z drogi podczas wyprzedzania na zakręcie, w czasie gdy z naprzeciwka jedzie inny samochód. Mam ochotę mu naubliżać gdy go mijam stojącego na przystanku, ale ostatecznie studzę głowę, bo szkoda mi psuć sobie na koniec humor. Skupiam się na tym, by dojechać bezpiecznie do mety.

Ostatnie kilometry pod górę dłużą mi się dość mocno, ale w końcu o godzinie 15:45 docieram do celu i jednocześnie najwyższego punktu na trasie, czyli schroniska na Hali Głodówka 🙂 Przywitanie, wręczenie medalu od ekipy zarządzającej i można zasiąść do stołu 😉

Pozostały do wieczora czas upływa na rozmowach w schroniskowej stołówce i witaniu kolejnych zawodników docierających na metę. Wieczorem pogoda się zdecydowanie psuje, więc osoby które musiały zahaczać również o trzecią noc mają utrudnione zadanie. Ja po noclegu w schronisku, zaplanowałem przejazd na rowerze do Żywca, skąd mam dogodne połączenie pod sam dom. Po podwójnym śniadaniu, około południa opuszczam schronisko i po zimnym zjeździe do Bukowiny uświadamiam sobie, że ta dodatkowa wycieczka to chyba nie był najlepszy pomysł 🙂 Stromy podjazd z Poronina pod Ząb boli, więc kulam się bardzo powoli, ale najgorszy jest silny przeciwny wiatr, który sądząc po kierunku będzie mi towarzyszył całą trasę, czyli dobrych 100 km. Nie działa to motywująco i w Czarnym Dunajcu szukam alternatyw, ale bez skutku. Sprawdzam pociągi z Żywca by ocenić ile czasu mi pozostało, ale okazuje się że zrobiło się późno i teraz to muszę się solidnie spiąć by w ogóle zdążyć na połączenie. Z drugiej strony działa to motywująco by solidnie kręcić i przestać marudzić 🙂 No i znów czuję się jak na wyścigu! A przeciwnik jest nie byle jaki, bo czas nie robi błędów i nie odpuszcza nigdy 😉

Po wjechaniu na Słowację kalkuluję, że pomimo niezłej orki szansa by się wyrobić jest niewielka, bo musiałbym jechać prawie 30 km/h brutto. Gdy już mam odpuszczać, uświadamiam sobie, że od przełęczy Glinne aż do Żywca będzie już w zasadzie cały czas w dół, więc szansa jednak jest. Ostatecznie udaje się dotrzeć na czas, a nawet znajduję chwilę by zajrzeć do sklepu po smakołyki, w nagrodę za włożony wysiłek 😉

Podsumowanie

Czas jakiego potrzebowałem na przejechanie 950 km to 54 godziny 45 minut, co dało 25 miejsce na liście wyników. Rezultat poniżej założeń, bo celowałem w wynik 48-50 godzin. Pomimo że jechałem prawie 2 godziny dłużej niż rok temu, to jednak start ten uważam za bardziej udany. Wtedy uplasowałem się w trzeciej dziesiątce, na 71 startujących zawodników, gdzie 3 z nich nie dojechało na metę. Tym razem na 93 osoby które stanęły na starcie, po drodze zrezygnowały aż 32. To wprost pokazuje, że profil trasy i warunki były zdecydowanie bardziej wymagające.

Poza bólami ścięgien, to głównie głowa pierwszej nocy nie zagrała jak należy. Podczas kryzysu straciłem sporo czasu, ale też motywacja do jazdy drugiego dnia była mniejsza. Z drugiej strony trochę odpocząłem i oszczędziłem sił, dzięki czemu mogłem mocniej pojechać pod koniec 😉 Lepszym pomysłem byłoby też pewnie przespać się w jakiejś agroturystyce, ale dla mnie takie wygody to już tylko w sytuacjach kryzysowych. Poza nimi stawiam na przygodę i improwizację, a drzemka w kapliczce wpisała się w ten schemat idealnie 😉

Mimo wszystko myślę że potencjał na złamanie 2 dób jest, trzeba tylko znów wyciągnąć wnioski i wtedy spróbować ponownie. Zobaczymy co nam przygotują organizatorzy w przyszłym roku 🙂  Towarzysko jak zawsze super, miło było poznać też nowe twarze. Na koniec dziękuję przede wszystkim mojej małżonce Laurze, ale także wszystkim tym którzy mnie wspierali dobrym słowem w trakcie jazdy 🙂