Maraton Północ – Południe 2018

Hel – Głodówka k/Zakopanego

941 km | 6576 m

Maraton Północ – Południe 2018

Ze względu na tegoroczny start w sporo większym przedsięwzięciu, jakim był North Cape 4000, tej edycji Północ-Południe już nie miałem w kalendarzu. Gdy jednak kurz już opadł, zacząłem nieśmiało spoglądać w tym kierunku, szczególnie że trasa w jej pierwszej części była poprowadzona inaczej niż w edycji w 2016 roku. Główna różnica polegała na tym, że nitka prowadziła głównie na zachód od Wisły, a na drugi jej brzeg mieliśmy przedostać się dopiero w okolicy Zatoru. Na liście startowej sporo znajomych nazwisk, aprobata Laury jest, więc zapada decyzja o starcie 🙂

Przypominam sobie jednak, że podczas ostatnich kilkuset kilometrów NC4000, w tylnym kole pojawił się spory luz na łożyskach, więc oddaję je do serwisu na tychże wymianę. Gdy dzień przed wyjazdem na Hel odbieram koło, odkrywam że nie zrobili tego o co prosiłem, a tylko wyczyścili bębenek. Luzy jak były tak są, więc jest nerwówka, tym bardziej że serwisant gdy go uświadomiłem że nie to miało być zrobione i być może położył mój start, stwierdził że skoro tak, to może mi rozebrać bębenek z powrotem i nasypać tam piachu, bo przecież  serwis czyszczenia wykonał 😀 Z przyzwoitości oszczędzę tutaj podawania nazwy serwisu, bo ostatecznie po wielu bojach (już po MPP), wymianę łożysk wykonano nieodpłatnie. Niesmak jednak pozostał 😉

Na Hel jadę w przedstartowy piątek koleją. Po drodze standardowo dosiadają się inni zawodnicy, m. in. Góral Nizinny i Szafar. Podróż do Gdyni upływa więc dość szybko i przyjemnie, przez wzgląd na towarzystwo 🙂

W Gdyni mam trochę czasu, więc po ogarnięciu biletów na kolejny odcinek, czas na jakiś obiad. W pociągu na Hel spotykam Sylwka Banasika, Krzysztofa Wolańskiego i Izabellę Krawczyk. Wspominamy z Sylwkiem start w MRDP, a gdy opowiadam o moim noclegu w walcu drogowym, Krzysiek mówi że dzisiaj rano czytał o takiej historii w magazynie Szosa, po czym wyciąga tenże egzemplarz z torby i pokazuje nam artykuł, gdzie faktycznie jest o tym wzmianka. Ciekawy zbieg okoliczności 😀

Po dotarciu na Hel melduję się w prywatnym mieszkaniu, gdzie mam wynajęty pokój u starszej pani. Okazuje się, że w pozostałych pokojach są jeszcze dwie osoby od nas, w tym Góral Nizinny 😉

Jadę odebrać pakiet startowy do biura zawodów, które tym razem mieści się tuż obok latarni. Wieczorem wychodzę na miasto, gdzie jestem umówiony z Sylwkiem. Tam kręci się sporo znajomych twarzy, a w lokalu gdzie usiedliśmy, też jest już spora grupka maratończyków. Lubię te spotkania i bardzo przyjemnie się gawędzi, ale trzeba przecież w końcu zbierać do spania. Lekkie emocje przedstartowe nie pozwalają tak łatwo zasnąć, ale w końcu udaje się przespać około 6 godzin. Rano śniadanie i pakowanie, a w drodze na start zahaczam jeszcze sklepik, by uzupełnić zapasy na pierwszą część trasy. Na miejscu odbieram nadajnik ( i jednocześnie odbiornik 🙂 ) i po krótkim przemówieniu burmistrza, punkt 9:00 startujemy całą grupą w eskorcie policji.

Eskortę mamy przez pierwsze 30 km, do Władysławowa (normalnie trzeba by jechać kiepską ścieżką rowerową wzdłuż mierzei), gdzie ma nastąpić lotny start ostry. Tempo około 30 km/h, pogoda dopisuje więc jedzie się przyjemnie. Sukcesywnie przesuwam się w kierunku przodu stawki, po drodze ucinając jeszcze pogawędki z kilkoma znajomymi.

Za rondem we Władysławowie żegnamy się z policją i tempo wyraźnie rośnie. Od samego początku popełniam błąd, bo daję się ponieść emocjom i próbuję jechać w jednej z czołowych, mocnych grup. Weryfikacja przychodzi szybko – tegoroczna forma nie pozwala mi na takie szaleństwa i chociaż byłem tego świadom, to dałem się zrobić „jak młody” 🙂 Wprawdzie przejechałem NorthCape4000, ale to inny typ jazdy – solo i we własnym komforcie, a dodatkowo przez 2 tygodnie wycieńczającej jazdy z pewnością straciło się trochę mięśnia. Od ukończenia, a więc przez prawie miesiąc przed startem nie jeździłem prawie wcale. Efekt może być tylko jeden – w okolicy jeziora Żarnowieckiego notuję nagłe odcięcie mocy i silny ból mięśni. Kolejno doganiają mnie  Krzysiek Sobiecki, Hipcia i Hipek. Próbuję jeszcze mieć ich w zasięgu wzroku, by trzymać jako takie tempo, ale w moim stanie nie ma już na to szans i towarzystwo powoli mi ucieka.

Kręci mi się bardzo ciężko, a że dodatkowo wiatr zdecydowanie nie pomaga, to po chwili z łatwością mija mnie kolejna grupka m.in. z Szafarem i Maćkiem Skowronkiem w składzie. Przy niesprzyjającym wietrze jazda w grupie byłaby rozsądnym wyjściem, ale nogi nie pozwalają mi nawet utrzymać koła i zostaję sam. Do czasu aż nie dojdę do siebie,postanawiam jechać powoli, ale bez żadnych przerw. Zdarza się jednak ona dosyć szybko, bo niespodziewanie spotykam poobdzieranego Górala Nizinnego, który  przed chwilą brał udział w małej kraksie i ocenia straty.  Chwilę rozmawiamy, ale mówi żebym jechał dalej, a on sam niestety rezygnuje z dalszej jazdy. Szkoda.

Jadąc dalej bez przerwy, udaje mi się nawet wyprzedzić kilka osób i  po 300 km dojeżdżam do Nakła n/Notecią, gdzie przy samej trasie znajduje się Mc Donald’s. Zbliża się noc, więc postanawiam zjechać na posiłek. Przed wejściem urzęduje Robert Janik, który obsługuje nasz system trackingu. Załapuję się nawet na jakieś ciasto 🙂 Gdy jem, na miejsce zjeżdża więcej uczestników, w tym Maciek. Niby w końcu miałbym grupkę do jazdy (a czuję się lepiej), ale postanawiam ruszyć przed nimi, bo wiem że i tak mnie niedługo dogonią, a ja będę miał okazję się spokojnie rozkręcić.

Już po zmierzchu ekipa mnie dochodzi i jedziemy wspólnie około 50 km do Mogilna, gdzie mają załatwiony jakiś nocleg. Sam nawet przez chwile rozważam czy się nie dołączyć, ale ostatecznie jadę dalej, bo pierwszej nocy nie planowałem przerwy na sen. Gdy dojeżdżam do Kalisza, zaczyna świtać. Tutaj też wybija pięćsetny kilometr. Niespodziewanie dołącza do mnie jakiś kolarz spoza maratonu. Okazuje się że to niejaki Bartek z Wykopu, który to śledzi moje zmagania i postanowił potowarzyszyć. Dzięki! 🙂 Wspólnie przejeżdżamy przez miasto i załapujemy się na fotki od Fanky’ego 😉

Na jednej z mijanych stacji kolejny kibic krzyczy że zaprasza na gorąca kawę. Fajna inicjatywa! Ale że kawy nie piję, to tylko podziękowałem i jadę dalej, choć potem gryzie mnie sumienie, że ktoś się dla nas poświęca, a ja po prostu sobie przejechałem. Mam nadzieję, że pozostali uczestnicy się wypili wszystko co miał! 😉

Kawałek za miastem zjeżdżamy na stację, gdzie robię przerwę na toaletę i Hot Doga. Schodzi mi tu pół godziny. Dalej, za Godzieszami Wielkimi, kolega się odłącza i wraca w swoja stronę.

Stan dróg psuje się, ale po przejściach na tegorocznym Podróżniku, nie robi to na mnie większego wrażenia 🙂 Gdy zbliża się południe, w okolicach Złoczewa mijam kilka osób stojących na poboczu. Jest to m. in. Iza Krawczyk skarżąca się na kontuzje kolana, oraz Pirzu, czyli kolega z którym pokonywałem ostatnie ciężkie kilometry podczas MPP 2 lata temu 😉 Teraz nie bierze udziału, ale wyjechał na trasę pokibicować. Ktoś jeszcze do nas dołącza i jedziemy razem, jednak bez formowania grupy. Pogoda cały czas sprzyja. Na wysokości Częstochowy (którą trasa omija), pojawiają się pierwsze pofałdowania terenu. To znak, że zbliżamy się do Jury. Polujemy na jakąś jadłodajnię, ale udaje się coś znaleźć dopiero przed Złotym Potokiem. Zamawiamy obiad i „tracę” tu prawię godzinę. Postanawiam dalej jechać sam, więc ruszam przed innymi, w drzwiach mijając jeszcze Krzyśka Wolańskiego z kolegą.

Gdy zbliżam się do Ogrodzieńca, zaczynam coraz bardziej odczuwać skutki nieprzespanej nocy. Zarywanie drugiej z rzędu to nie moja bajka, więc postanawiam przespać się w jakiejś agroturystyce około 3 godzin i wyruszyć dalej w środku nocy. Podjeżdżam pod znaleziony adres na ulicę szkolną, ale znajduje się tam zwykły dom, który bynajmniej nie wygląda na żadne agro. Akurat gdy wyciągam telefon by zadzwonić, wychodzi z niego jakaś kobieta, więc zagaduję w temacie. Pani informuje mnie, że ulica i numer się zgadzają, ale miejscowość już nie i że nie jestem pierwszy 😀 Mój błąd polega na tym, że jestem już w Ogrodzieńcu, a interesujący mnie przybytek mieści się w Podzamczu. Wracał się nie będę, tym bardziej że byłoby pod górkę, więc zbieram się w dalsza drogę w kierunku Kluczy.

Zachodzące słońce pogłębia uczucie senności, więc zaczynam kombinować w kierunku improwizowanego noclegu. Choć z efektywnością tego typu nocowania jest różnie, to w sumie tak najbardziej lubię 😉 Nie mam co prawda kompletnie żadnego ekwipunku noclegowego, ale postanawiam skorzystać z faktu, że jeszcze jest stosunkowo ciepło. Skręcam więc bezpośrednio w las i po oddaleniu się kilkadziesiąt metrów od drogi, ubieram wszystko co ze sobą mam i rozkładam się na uformowanej na szybko kopie suchych liści.

Chłód wybudza mnie się po ok 1,5h snu. Czuję się dużo lepiej, więc szybko zbieram się w dalszą drogę by się rozgrzać. W Olkuszu zjeżdżam do McD na posiłek, który popijam na szybko zimną colą oraz popycham owocogurtem, dodatkowo przygotowywanym  z mrożonych owoców. Ta mieszanka sprawia, że wychłodzony jestem zarówno z zewnątrz, jak i od środka i po wyjściu na zewnątrz dostaję drgawek. Gdy wyjeżdżam w dalszą drogę, mijam się jeszcze z Maćkiem Skowronkiem, który zaplanował zjechać tutaj do miasta na nocleg.

Gdy jakoś po północy dojeżdżam do Chrzanowa,  coś przestaje mi pasować… jakoś nie kojarzę żeby trasa prowadził przez to miasto. Sprawdzam dokładnie Garmina i okazuje się, że na mapie mam dodatkowo wyświetlony w tym samym kolorze inny z moich śladów i zjechałem z właściwej nitki. Głupi błąd, ale kosztuje mnie kilka dodatkowych km 🙂

Po minięciu Zatoru dopada mnie straszna zamuła. Niestety 1,5h przerwa na sen to dla mnie za mało i zaczyna się seria wielu bezsensownych postojów. Jazda nijak nie idzie i żadne krótkie drzemki tu nie pomagają. Dłużej się przespać nie da ze względu na chłód i wilgoć, która w tym rejonie jest szczególnie duża za sprawą obecności wielu stawów i rzeki Skawy. Próbuję nawet spać w jakiejś kukurydzy. Wszystko na nic i tracę tu masę czasu. Ale i tak jest fajnie 😉 Trochę ożywam dopiero o świcie, w rejonie zbiornika Świnna. Podczas jednego z postojów wyprzedzają mnie Krzysiek Wolański i Paweł Koźmiński. Doganiam towarzystwo i kawałek jedziemy wspólnie.

W Stryszawie zjeżdżają na stację, a ja jadę dalej, by dosyć wymagającą, ale w końcu wyremontowaną drogą na przełęcz Przysłop przedostać się do Zawoi. Krótka wizyta na stacji i już jestem na podjeździe pod Krowiarki. Mam sentyment do tych okolic, bo tutaj realizowałem wiele ze swoich pierwszych górskich tras rowerowych z sakwami.

Na długim zjeździe do Zubrzycy Dolnej, gdy ciśnienie krwi spada, a wiatr w uszach działa usypiająco, oczy zaczynają się same zamykać. Dla mnie nie ma możliwości bym jechał w takim stanie, więc za Jabłonką zjeżdżam w polną drogę i kładę się na łące. Na chwilę odpływam, ale jak na złość akurat przejeżdża tędy ciągnik i muszę uciekać. Załoga trochę dziwnie na mnie patrzy 😉 Gdy się zabieram, zauważam przejeżdżającego po trasie zawodnika. W ramach motywacji do jazdy postanawiam dogonić kolegę. Gdy już się to udaje, zamieniamy kilka słów i decyduję się na małą ucieczkę. Do mety pozostaje około 40 km, ale mój rywal nie odpuszcza tak łatwo.

Na wymagającym podjeździe pod Ząb i po szybkich manewrach między samochodami na krótkim odcinku po remontowanej i zakorkowanej Zakopiance, udaje mi się zyskać na tyle dystansu, że w Poroninie robię szybki postój by rozebrać się na krótko. Na ostatnich górskich kilometrach zauważam jeszcze przed sobą trójkę kolarzy, m. in. Krzysiek i Paweł. Doganiam ich sprawnie i cisnę dalej pod górę ku mecie. Po chwili słyszę z tyłu trzaski przerzutek i  rusza za mną pościg. Udaje mi się jednak uciec i wypracować 2 minuty przewagi. Dzięki panowie za tę ekscytującą końcówkę 😉 Na samej mecie sympatyczne przywitanie, medal i pamiątkowe zdjęcie.

Resztę dnia spędzam na zajadaniu się i licznych rozmowach z innymi uczestnikami, podczas których dzielimy się wrażeniami z trasy. Następnie nocuję w schronisku i następnego dnia, po śniadaniu, kieruję się na Słowację. Już na spokojnie podziwiam zagraniczna stronę Tatr, po czym zajeżdżam na obiad do Łomnicy. Niedaleko stąd zwija mnie swoim kamperem Maciek Skowronek i kolejny raz dzięki jego uprzejmości mam zapewniony transport – dziękuję.

Podsumowanie

Czas jakiego potrzebowałem na przejechanie tych 940 km to 52 godziny 37 minut, co uplasowało mnie mniej więcej w środku stawki (maraton ukończyło 68 z 71 osób które stanęły na starcie). Wynik nieco poniżej założeń, bo celowałem w wynik 48-50 godzin. Głównie złożyła się na to niewystarczająca ilość snu drugiej nocy, co przyniosło skutek w postaci wielu wspomnianych już bezsensownych postojów. Mimo wszystko poprawiłem o 8 godzin wynik z 2016 roku, jednak warto podkreślić, że profil trasy i warunki pogodowe były wtedy znacznie bardziej wymagające. Założony cel, to jednak dla mnie tylko taki motywator do jazdy i pomimo że nie udało się go zrealizować, to jestem zadowolony z udziału w tegorocznej edycji – ponownie była to świetna przygoda  i wiele miłych spotkań i rozmów na trasie i w samej już bazie zawodów. Dziękuję zarówno organizatorom jak i uczestnikom za świetną atmosferę i przyjemnie spędzony czas 🙂