Katowice – Hel

NON-STOP

659 km | 1468 m

Katowice – Hel non-stop

W końcu się udało! 🙂 Trzecia próba dotarcia na rowerze nad Bałtyk, w trybie jazdy NON-STOP. Dwie poprzednie próby opisywałem tutaj i tutaj.

Tym razem w planach miałem jakiś dziki nocleg po dotarciu do celu, więc dodatkowo zabieram ze sobą śpiwór i coś na kształt karimatki (złożony arkusz folii bąbelkowej o wymiarach na oko 1×1,5m). Pierwotny plan jest taki, że dojeżdżam do Sopotu, następnie do południa śpię ze 2-3 godziny i jadę dalej (już jako osobna trasa) na Hel, by mieć przetarte gminy pod wrześniowy Maraton Północ – Południe 🙂 Bo założenie mam takie, że nie uznaję za zaliczone gmin, gdy dostałem się do nich w inny sposób niż rowerem. Chyba, że wcześniej zaliczyłem je bezpośrednio z domu. Przynajmniej na razie 😉

Tak jak ostatnio, wyjeżdżam po w miarę przespanej nocy, czyli około 7 rano (za pierwszym razem popełniłem błąd wyjeżdżając w środku nocy, przez co docelowo miałem zarwane praktycznie dwie z rzędu). Prognozy pogody są dosyć optymistyczne, ma być max 20-25 stopni i jedynie po południu straszą przelotnymi burzami. Wiać ma z zachodu, więc generalnie dla mnie z boku.

Do Częstochowy jadę w zasadzie na pamięć. Niestety okazuje się, że przytroczony pod siodełkiem śpiwór koliduje z moimi nogami w trakcie jazdy, przez co nie mogę przyjąć optymalnej dla mnie sylwetki do jazdy. Martwi mnie to, bo przy takim dystansie może to oznaczać wystąpienie niespodziewanych kontuzji. Na szczęście po kilkudziesięciu km jakoś się to układa i jedynie majtam nim na boki podczas ruchu. W trakcie całej trasy przyjdzie mi go poprawiać kilka razy, bo troki się luzują, a po każdej takiej poprawce musi się układać od nowa. W Częstochowie, po ok 80km szybki postój w Macu i menu śniadaniowe. Dalej kieruję się na Łask drogą 483, by trasa nie pokrywała się z tymi z poprzednich prób.

Wiatr na tym odcinku faktycznie w większość wieje z boku, jednak często zmienia kierunek na trochę bardziej czołowy, by za chwile powiać bardziej w plecki. W miejscowości Buczek (ok 180km) staje na obiad w sprawdzonym zajeździe. Z tempa jestem zadowolony (w tym miejscu mam średnią 30km/h), więc nie spieszę się jakoś bardzo i zjadam go na spokojnie. Leżę chwilę na ławce dając odpocząć plecom.

Kolejny cel to gmina Wartkowice więc odbijam trochę w kierunku zachodnim, celowo mijając szerokim łukiem aglomerację łódzką 😉 Dalej kieruję się na Łęczycę, gdzie mam wjechać na DK91, czyli drogę znaną mi już z poprzednich aktów. Chodzi znów o to, by w nocy jechać po sprawdzonej drodze o niewielkim ruchu i z szerokim poboczem. Przed Łęczyca spotykam  Niemca podróżującego z nietuzinkowym sprzętem 😀

Trochę czasu jedziemy wspólnie, jednak jego tempo jest ślimacze, a rozmowny tez jakoś specjalnie nie jest. Żegnam się i wyrywam do przodu. W samym mieście zaglądam pod ratusz.

W Lubieniu Kujawskim szybki postój na lody, bo spodobał mi się taki widoczek:

W Kowalu zaopatrzam się w prowiant na noc i o zmierzchu melduję się we Włocławku (320km). Zjadam kolację , ubieram długie ciuchy i w drogę. Noc jest gwieździsta, a księżyc daje niezłe światło. W zasadzie całkowita poświata słońca przestaje być na horyzoncie widoczna dopiero około 1 w nocy, by w okolicy 3 znów się zacząć pojawiać. Przez Toruń przebijam się dosyć sprawnie i w Stolnie odbijam na KD55 w kierunku Grudziądza. Ponieważ wyjazd traktuję też turystycznie, a nie tylko z parciem na przód, postanawiam tym razem obejrzeć centrum tego miasta. Szybko się zniechęcam, bo drogi to istna brukowa katorga, a dodatkowo z jakiejś knajpy wybiega grupka kilku dresików i uciekają w jakąś obskurną bramę. Za chwilę z naprzeciwka biegnie trzech zamaskowanych typków. Robię odwrót i spadam stąd.

Po powrocie na lewy brzeg Wisły (wcześniej przejechałem na prawy w Toruniu), łapie mnie pierwszy kryzys tej wycieczki. Wjeżdżam na serię pagórków. Prędkość leci ostro w dół, zaczyna mnie wszystko boleć i wyraźnie słabnę. Łamie mnie też sen i kulam się powoli, zastanawiając się co się dzieje. Wiem! Zrobiło się dużo chłodniej i całkowicie zapomniałem o piciu! Przecież nie piłem prawie nic od kilku godzin. Podpijam więc wodę i ślamazarnie odliczam kilometry pozostałe do słynnej już stacji BP w Nowym 😉 Na miejscu standardowo pomidorówka z pieczywem i puszka coli. Wchodzi jak marzenie i fajnie mnie rozgrzewa. Po chwili łapie się na tym, że siedząc przy stole 2 czy 3 razy odcina mnie sen. Żeby nie zanurkować głową w talerzu dopijam colę i zbieram się w dalszą trasę.

Po kilku kilometrach mijam miejsce, w którym ostatnio zakończyłem swój wypad z powodu awarii, jednak tym razem jadę dalej 😉 Poranek jest piękny, więc morale lecą ostro w górę. Wszystkie niedogodności przechodzą i czuje się nieźle.

Kilka km przed Tczewem robię sobie postój na jakimś przydrożnym miejscu postojowym i w promieniach słońca i przebieram się na krótko. Ahh co za cudowne uczucie zdjąć buty! Chodzę sobie w koło w samych skarpetkach, takie to przyjemne 😉 Wiatr zgodnie z prognozami zmienia kierunek na południowy i około godziny 10 melduję się w Gdańsku.

Uciekam z drogi na ścieżkę rowerową biegnącą wałem Kanału Raduni. Trochę brukowato, jednak dla mnie fajna alternatywa po wielu kilometrach jazdy z samochodami. Dodatkowo mój cel jest blisko, więc przechodzą w tryb relax.

W ten sposób dojeżdżam do centrum, pstrykam fotki żurawiem, Neptunem itp. I próbuje przedostać się do Sopotu. Niestety tu zaczyna się logistyczna porażka. Miasto jest częściowo rozkopane, ścieżki dla rowerów często urywają się. Ruch się nasila, a kierowcy nie traktują tutaj rowerzystów zbyt przyjaźnie. Tłukę się więc po tych zdziadziałych ścieżkach, co chwilę się zatrzymując. Średnia z 28km/h leci dosyć szybko w dół, pomimo, że jest „mocna”, bo wyrobiona na dystansie ponad 500km.

W Sopocie fotka przy molo itp. oraz pierwsze moczenie kół Awola w morskiej wodzie 😉 Czuję się świetnie, więc postanawiam nie kończyć tutaj swojej wycieczki jak zaplanowałem, a dojechać prosto na Hel i stamtąd wrócić do Trójmiasta pociągiem.

W Gdyni mijam stację PKP, na której widzę pociąg do Katowic, który ma odjechać za 20 minut. Przez chwilę myślę czy jednak do niego nie wskoczyć, jednak po chwili stwierdzam że bez sensu – przecież nie po to targam ze sobą tyle km śpiwór, żeby teraz po prostu wrócić i z niego nie skorzystać 🙂

Gdzieś przed Redą uzupełniam bidon resztą wody gazowanej której nie dopiłem pod sklepem, czego efektem był wystrzał wieczka. Od razu się zatrzymałem, jednak już po chwili jeden z samochodów mi po nim przejeżdża. Wkurzam się, bo bez niego mi się wszystko rozlewa i musze od tej pory jechać z wypełnioną max połową objętości. Po chwili nadciągają czarne chmury i zaczyna lać. Chowam się na przystanku i tu łapie mnie drugi z kryzysów – tym razem psychiczny. Mam czarne myśli: może trzeba było wsiąść w ten pociąg? Może sobie za dużo wyobrażałem? Może z tym Helem to już przesadziłem? Przecież teraz będzie już mokro i nieprzyjemnie, a do tego mam bidon inwalidę. Wykorzystuję przymusowy postój i zjadam zapasy jedzenia. Po około pół godziny przestaje padać, więc postanawiam powoli kulać się dalej i ewentualnie wsiąść w pociąg gdzieś wcześniej. Błotników brak, więc po chwili mam mokre plecy i śpiwór. Na szczęści pogoda się klaruje. Ba! Robi się pięknie i asfalty szybko wysychają.

Kawałek za Puckiem wjeżdżam na ładną asfaltową ścieżkę rowerową. Pytam jakiegoś dziadka, czy przypadkiem zaraz się nie skończy, żeby nie władować się w jakieś szutry. Mówi, że jest asfalt do samego Władysławowa. Tym asfaltem okazują się jakieś stare puzzle, ale i tak nie żałuję, bo prowadzi ładnie wzdłuż wybrzeża, a na horyzoncie zaczyna być widoczna mierzeja.

We Władysławowie odbijam na moja ostatnią prostą, na Hel pozostaje nieco ponad 30 km. W zasadzie to 30 km po drodze rowerowej identycznej jak ta do wcześniej. Tłukę się więc i podziewam nadmorskie krajobrazy. Wcześniej byłem tutaj tylko raz, w Jastarni. Spałem wtedy na polu namiotowym po którymś z Openerów, ale jakoś nie kojarzę okolicy 😉

Na Hel docieram o godzinie 18, na godzinę przed ostatnim pociągiem. Zajeżdżam jeszcze pod latarnię, robię małe zakupy i ładuję się do przedziału, który jest już pełen innych rowerzystów.

Na następnych stacjach ludzie z rowerami nie mają już gdzie wsiąść. Miałem nadzieję się tu zdrzemnąć, jednak pozostaje mi koczowanie na podłodze pod kiblem. W Gdyni jem kolację w dworcowym Macu (ochrona wyprasza mój rower na zewnątrz) i planuję w końcu jakiś nocleg. Początkowo chcę się dostać na plażę Babie Doły (kilkanaście km), jednak z uwagi na późną godzinę i wczesny odjazd pociągu (5:07), postanawiam znaleźć coś w pobliżu. Trafiam na plażę miejską, jednak jest tutaj sporo imprezujących grupek ludzi. Jadę więc do końca bulwaru, gdzie zaczyna się mały skrawek bardziej dzikiego wybrzeża. Ktoś pali ognisko, jednak z uwagi na późną porę postanawiam się gdzie ulokować. Wchodzę do śpiwora, buty pod głowę i około północy zasypiam.

Jakoś parę minut po trzeciej budzi mnie szum fal. Robi się już jasno, więc postanawiam się zbierać, podziwiając przy tym wschód słońca.

W końcu wszystkie cele osiągnięte! Przejazd Katowice – Bałtyk w trybie non-stop i wschód witany na wybrzeżu 🙂 Satysfakcja z ich osiągnięcia ogromna. Udało się też trochę zobaczyć, więc turystyczny pierwiastek zachowany. Jeszcze kilka lat temu nawet bym nie wpadł na taki pomysł, a do niedawna wydawał mi się on trochę nierealny, ale gdzieś tam siedział z tyłu głowy i sobie kiełkował 🙂